Są takie dziejowe momenty, w których trzeba uderzyć pięścią w stół i postawić na swoim. W którym trzeba wziąć odpowiedzialność. W których wizja przyszłości musi wziąć górę nad mało istotnymi z punktu widzenia pokoleń rozterkami teraźniejszości. Właśnie teraz w takim momencie znalazła się Bydgoszcz.
Zastanówmy się – kiedy w naszym mieście powstało COŚ WIELKIEGO?
Budowla, którą zostawimy dla pokoleń. Która scementuje nas jako pokolenie. Będzie realnym śladem, swego rodzaju prezentem dla tych, którzy będą w tym mieście żyli po nas. A wierzcie mi – nie jesteśmy wieczni i w proch się obrócimy dokładnie jak ci przed nami. Nie chodzi mi o inwestycje infrastrukturalne – drogi i mosty musimy budować, bo inaczej nie będzie po czym jeździć. Każda tego typu inwestycja cieszy, niektóre nawet się podobają, to nie o takie pomniki mi chodzi, bo infrastruktura jest tylko i aż wypełnianiem cywilizacyjnej konieczności. Kiedy w Bydgoszczy powstało COŚ co jest niezwiązane z drogownictwem i napawa nas dumą? Hala Łuczniczka kilkanaście lat temu, jeszcze za rządów Romana Jasiakiewicza. Bo Wyspa Młyńska w erze Konstantego Dombrowicza (elementarna uczciwość niech nie pozwoli nam o tym zapomnieć) została odrestaurowana, a nie zbudowana. Przywrócił jej poprzedni prezydent świetność, nadał nowy charakter, ale jej nie stworzył. Mamy jeszcze Operę Nova, choć ten sukces okupiony pracą kilku pokoleń murarzy rozmył się na przestrzeni lat, rozmydlił, rozdrobnił.
Do końca kadencji prezydenta Rafała Bruskiego pozostał dokładnie rok. To świetna okazja, żeby głośno zapytać: „Co pan prezydent po tych czterech latach po sobie pozostawi?” Uporządkowany budżet – super, tylko my bydgoszczanie zasługujemy na więcej. Odrestaurowana ulica Dworcowa – brawo, ale mamy większe aspiracje. Trasa Nowoakademicka i piękny most z pylonami – jesteśmy dumni, tym bardziej że zbudowane przez bydgoską firmę, nie o infrastrukturę tu jednak chodzi. Nowy Dworzec PKP – świetny projekt Alplanu budzi respekt i wielkie nadzieje, jednak na przecięcie wstęgi musimy jeszcze poczekać. Rozpoczęta zostanie budowa tramwaju do Fordonu, buduje się spalarnia śmieci. Większość inwestycji zapoczątkowana przecież przez Dombrowicza.
Pozostaje tylko jeden projekt, na którego wyobrażenie większości bydgoszczanom szybciej bije serce – Młyny Rothera. Wielki, porażający swoim pięknem i ogromem obiekt budzi szybsze bicie serca. Należy do prywatnej firmy Nordic Develompment, która chce sprzedać miastu, lub zamienić się z nim na inne tereny za godziwe, ale uczciwe, nie przesadzone pieniądze. Prawda, 25 mln zł pieszo nie chodzi, czym jest jednak te 25 mln w skali budżetu miasta? Pamiętajmy przy tym, że z miejskiej wyceny wynika, iże Młyny są warte ponad 40 mln zł. Więc cena Nordic nie jest „wygórowana”, „szokująca”, „lichwiarska”, jak bredzą niektórzy internauci, tylko uczciwa i do przyjęcia. A miasto nie wiedzieć czemu się waha.
„Co po nas zostanie dla kolejnych pokoleń ?”– niech to pytanie zada sobie prezydent, jego zastępcy i radni. Tak jak zadał je sobie Roman Jasiakiewicz, kiedy w atmosferze politycznej nagonki decydował o budowie Hali Łuczniczka. Kto dzisiaj pamięta ile kosztowała hala? Kto pamięta ten zgiełk i rumor? Nikt. Bo stoi wspaniały, funkcjonalny obiekt, a nie pół hektara chaszczów szpecących Babią Wieś. Nie inaczej będzie z Młynami Rothera. Zgiełku rzekomych „bydgoszczan”, którzy działają na szkodę miasta i wolą szpetotę niż piękno za 10 lat nikt nie będzie pamiętał. A już na pewno nie ci, którzy usiądą w kawiarence przed wyremontowanymi Młynami, poleżą na trawie na leżaczkach, poczytają książkę spojrzą w górę i westchną: „Jakie to piękne i nietypowe. W jakim niezwykłym mieście przyszło nam się znaleźć”. Żeby tak się stało, prezydent musi postawić na swoim i kupić Młyny od firmy Nordic. W innym przypadku zmarnuje szansę, które – jest to wielce prawdopodobne – może mieć kluczowe znaczenie dla jego reelekcji. Po czterech latach rządów trzeba zostawić po sobie coś więcej, niż uporządkowany budżet i ciut lepsza niż za poprzednika infrastruktura.
To może okazać się zbyt mało.
