Więzień Workuty. Ponad 10 lat spędził za kręgiem polarnym. Wie, co to głód, wie, co to mróz i co to strach. Przeszedł najostrzejszą radziecką szkołę optymizmu mimo wszystko. Jak z takim doświadczeniem patrzy na świat i przyszłość? Czego dziś można się od niego nauczyć?
<!** Image 2 align=right alt="Image 141240" sub="Michał Tatarzycki z uwagą obejrzał na monitorze laptopa zdjęcia zrobione przeze mnie w Workucie. Największe wrażenie zrobiła na nim zrujnowana dzielnica Rudnik, na której jako łagiernik, a potem specposieleniec przepracował dziesięć lat. Tu: porównuje stare zdjęcie mostu, który dziś jest ruiną. / Fot. Adam Zakrzewski">- Wierzę w chleb. I w kaszę. Bo dają siłę. Do dziś w domu bardzo często jemy krupnik i kaszę zamiast ziemniaków. Aha, i na zupę do dziś mówię czasem bałanda. Zresztą wielu innych popularnych w obozie słów rosyjskich nie potrafię zapomnieć. Skąd mieliśmy witaminy? No, trawa... Czasem czosnek. Tak, czosnek to skarb.
Wyrok: 10 lat łagru
Michał Tatarzycki. Dziesięć dni temu obchodził 89. urodziny. Mieszka w Toruniu. Gdybym go poznał wcześniej, nasza letnia, w połowie redakcyjna wyprawa do Workuty wyglądałaby zupełnie inaczej. Poszlibyśmy jego śladem, szukalibyśmy miejsc, w których przeżywał chwile grozy i radości. Bo i tych na tej naprawdę nieludzkiej ziemi doświadczył.
<!** reklama>Samo słowo „Workuta” staje się dziś testem na znajomość historii najnowszej. I, niestety, już nie tylko przedstawiciele najmłodszego pokolenia testu tego często nie zdają.
<!** Image 3 align=left alt="Image 141240" sub="Pamiątki z Workuty: walizka, aparat „Kijew”, którym Michał Tatarzycki utrwalał życie Polaków na zesłaniu i działający do dziś zegarek „Pabieda”. / Fot. Adam Zakrzewski">Rosjanie działający w stowarzyszeniu „Memoriał”, zajmującym się zachowaniem dla potomnych prawdy o okrucieństwach okresu stalinizmu i władzy totalitarnej, przyznają, że Workuta to miejsce absolutnie szczególne na mapie dawnego ZSRR. System obozów pracy przymusowej, zwany za Aleksandrem Sołżenicynem „Archipelagiem GUŁag”, właśnie tu rozwinął się najsilniej. Miejscowi przedstawiciele „Memoriału” zapewniają, że tak zwany Krąg Workuty można uznać za miniaturę całego GUŁagu, gdyż w jednym miejscu powstało, jak różnie się szacuje, od 80 do 120 łagrów. Ich więźniami byli także Polacy. Przynajmniej kilka tysięcy z nich tu zmarło. Wśród tych, którym udało się przeżyć, jest Michał Tatarzycki.
<!** Image 4 align=right alt="Image 141240" sub="Sowiecka dyplomania. Tu akurat nagro-da za kilka miesięcy pracy na wolności. / Fot. Adam Zakrzewski">- Trafiłem tam transportem w sierpniu 1945 roku. Jechaliśmy w wagonach bydlęcych. Wiele dni. Wcześniejsze śledztwo było straszne, bo NKWD wiedziało, że działałem w AK. Przesłuchiwali mnie partyzanci z oddziału Baradacza, z którymi walczyłem. Więc,... proszę sobie wyobrazić - pan Michał macha ręką. - Byłem w takim stanie, że nie mogłem chodzić. Na Workutę, bo ja zawsze mówię na, a nie do, jechałem bez wyroku. Tam dopiero, po kilku miesiącach, zaprowadzili mnie do sądu. Sala wymalowana na czerwono, trzech za stołem, niewiele zrozumiałem. Wyrok - dziesięć lat łagru. Wtedy nie wierzyłem, że to przetrwam.
Robota na hałdzie
Wspomnień z łagrów Workuty napisano wiele. Większość jest do siebie podobna. Przed wyjazdem za krąg polarny przeczytaliśmy z Radkiem Rzeszotkiem kilkanaście. Jednak opowieść Michała Tatarzyckiego jest inna - doświadczył bowiem wszystkich wariantów życia w tym niezwykłym miejscu.
- Najpierw był obóz nr 8 położony na Rudniku. To najstarsza dzielnica miasta, tam w 1931 roku powstały pierwsze kopalnie - wyjaśnia były łagiernik. - Miałem szczęście, bo gdy pytali o wykształcenie, pochwaliłem się skończoną szkołą techniczną w Wilnie. Technik stroitiel to tam znaczyło wiele. A po pierwsze to, że nie trafiłem od razu do pracy w kopalni, tylko do ekipy remontowej.
<!** Image 5 align=left alt="Image 141240" sub="Sylwester 55 lat temu. Patrząc na te roześmiane twarze aż trudno uwierzyć, że fotografię tę zrobiono w Workucie, a uczestnicy przyjęcia jeszcze niedawno mieszkali w pobliskich łagrach i ubierali się w wiecznie wilgotne waciaki. Michał Tatarzycki siedzi w środku. / Fot. Archiwum Michała Tatarzyckiego">W pamięć wryła mu się groźba, którą powtarzano tam codziennie: „Będziecie tu tak długo harować, aż zdechniecie!”. Te słowa traktował śmiertelnie poważnie. A najgorzej wspomina pracę na powierzchni przy srogim mrozie. (Ale to i tak podobno nic w porównaniu z pracą górnika.).
- Pamiętam robotę na hałdzie, gdy było minus 48 stopni i wiał wiatr z szybkością 6 metrów na sekundę. Za każdy metr doliczano tam dwa stopnie, więc odczuwalnie było minus 60. Twarze mieliśmy wysmarowane wazeliną, a na nich plastikowe maski. Ale to wiele nie dawało. Tam okazywało się, że warto umieć coś praktycznego. Najgorzej mieli intelektualiści, ci umierali najszybciej. Mnie pomógł rysunek techniczny. Dzięki temu, że świetnie rysowałem, trafiłem do Zarządu Geologicznego. To ten największy budynek na Rudniku - Michał Tatarzycki uważnie ogląda zdjęcia, przywiezione przez nas w tym roku z Workuty. - To chyba ta ruina. Co się stało? Wewnątrz było ładnie, przytulnie. Choć doprowadzano mnie tam z obozu w więziennym waciaku, traktowano dobrze. Nanosiłem na mapy świeżo odkryte złoża molibdenu. Poznałem też, gdzie w okolicy znajdują się pokłady węgla. Jednak obozów i kopalń na tych mapach nie było. Ale po pierwsze, poznawałem tam język. To nie był ten paskudny łagierny rosyjski, tylko jego piękna wersja, jaką mówili rodowici leningradczycy.
<!** Image 6 align=right alt="Image 141240" sub="Akademie, akademie... Jako uwolniony zesłaniec Michał Tatarzycki mógł wziąć udział w życiu kulturalnym miasta. / Fot. Michał Tatarzycki">Już bez kryminalnych
W 1948 roku przeprowadzono w łagrach reformę - oddzielono więźniów kryminalnych od politycznych. - I odetchnęliśmy. Bo wcześniej zginąć można było w każdej chwili - przyznaje Michał Tatarzycki. - Na szczęście „suki” i „wory” walczyli głównie ze sobą. Ale jak się ktoś nawinął...
Przeniesiony do obozu nr 7 został dziesiatnikiem, czyli majstrem ekipy remontowej liczącej 80 osób. - Musiałem tak rozpisywać wykonaną pracę, by wszyscy wyrobili normę, bo inaczej trafiliby do niższego gara i mogliby stracić siły, a w konsekwencji umrzeć.
<!** Image 7 align=left alt="Image 141246" sub="Ulice Workuty. Nieńcy, stali mieszkańcy tego zakątka Ziemi, przyjechali z głębi tundry zaprzęgiem reniferów. / Fot. Michał Tatarzycki">Cenne paczki z czosnkiem
Garów było sześć. Tylko najciężej pracujący głęboko pod ziemią mieli szansę na ten szósty, najlepszy. Michał Tatarzycki oscylował koło trzeciego. - Tam już dawali większą „pajkę” chleba, między 600 a 1000 gramów na dzień. Jeżeli człowiek nie wymienił tego na papierosy, powinien przeżyć - tłumaczy. - Bardzo ważny był olej do kaszy. Przysługiwał centymetr sześcienny na miskę, odmierzany takim małym czerpaczkiem. Ale najczęściej posiłek tak szybko wydawano, że tego naparsteczka na kiju nie zdążano dobrze zanurzyć i... spadały do miski tylko krople.
Brygada budowlano-remontowa Tatarzyckiego miała za zadanie budować i opiekować się inspektami stawianymi na rurach ciepłociągu. - Światło i dodatkowe ciepło zapewniały wielkie żarówki - dodaje torunianin. - Udawało się tam wyhodować pomidory i ogórki. To były nagrody dla dyrektorów kopalń i przodowników pracy. Ale pomiędzy krzakami rosła trawa. I myśmy zimą tę trawę zjadali. To były nasze witaminy. No, i jeszcze ten czosnek, który przysyłały rodziny w paczkach. Każdy więzień miał prawo do dwóch paczek w roku, dzieliliśmy się tym solidarnie.
<!** Image 8 align=right alt="Image 141246" sub="W tym charakterystycznym budynku, największym i najbardziej rzucającym się w oczy na Rudniku, Michał Tatarzycki przepracował kilka lat. Dziś to ruina. / Fot. Jacek Kiełpiński">Nie dzielili się za to cukrem. - Raz na miesiąc przysługiwała spora paczka cukru. Każdy siadał gdzieś na boku i od razu całość zjadał. Łycha za łychą - pokazuje Michał Tatarzycki. - Uczta. Oczywiście, wiedzieliśmy, że tylko nikła część z tego zostanie przyswojona przez organizm, ale zostawiać na potem nie było sensu, bo... zaraz by ukradli.
Były więzień doskonale pamięta strajk w lipcu 1953 roku. Wcześniej amnestia objęła kryminalnych, a dla politycznych żadnych ulg nie przewidziano. - Według mnie, wszystko zaczęło się po przyjeździe ukraińskich więźniów z Karagandy, gdzie strajkowali wcześniej. Widzieliśmy, że stają kolejne kopalnie. Było wyjątkowo ciepło. Wylegiwaliśmy się na słońcu. To trwało dwa tygodnie, nim nasz obóz otoczyło wojsko i przez megafony kazali wychodzić ze swoimi rzeczami. Wielu panikowało myśląc, że chcą nas rozstrzelać. Ja byłem dziwnie spokojny - przecież nas potrzebują do roboty, mamy tu zdechnąć harując, a nie od kuli. Potem dowiedziałem się, że w obozie 29 rozstrzelano jednak około stu osób...
Każdy ze strajkujących stawał przed komisją siedzącą za długim stołem. Ta wysłuchiwała sugestii „stukaczy”, czyli donosicieli i oglądała dłonie więźniów.
- Trafiłem do karnego łagru - kontynuuje Michał Tatarzycki. - Pracowaliśmy w wyeksploatowanych korytarzach, w których pokład węgla miał już tylko około czterdziestu centymetrów grubości. Tam się pracuje leżąc. To były najtrudniejsze chwile w życiu. Wtedy ostatecznie zrozumiałem, jakie to szczęście wieczorem, zrzucając mokre łachy, powiedzieć sobie: Ciesz się, że przeżyłeś dzień.
<!** Image 9 align=left alt="Image 141246" sub="Polski krzyż postawiony na Rudniku w 1997 roku / Fot. Jacek Kiełpiński">Wreszcie wolny człowiek
Po trzech miesiącach Michała Tatrzyckiego przerzucono do kopalni nr 3. Został lesogonem, dostawcą drewna, jak to tłumaczy: „Do stemplowania ścian wyrobiska i tak zwanej „organki” wzmacniającej strop”.
Wtedy obowiązywały już zaczoty, czyli za wydajną pracę nagradzano skróceniem wyroku.
- Dlatego już 30 października 1954 stałem się wolnym człowiekiem... - a wolny w tamtych okolicznościach znaczy specposieleniec, czyli... zesłaniec. Michał Tatarzycki miał sobie teraz sam znaleźć pracę, założyć rodzinę i budować wielkość Workuty, najbardziej na północ położonego miasta Europy. Takie były zasady - więzień stawał się osadnikiem, przypisanym do tego miejsca.
- Pracę znalazłem w dawnym Zarządzie Geologicznym, który teraz zwał się Trest Pieczor - Ugłogieołogia. Za pierwszą wypłatę poszedłem kupić sobie... wódkę - przyznaje. - Czasowo mieszkałem u Edmunda Webera, który na specposielenie przeszedł o wiele wcześniej, założył rodzinę i związał się z Workutą. Ja, choć dostałem pokój i miałem coraz lepsze warunki, od razu wiedziałem, że chcę stamtąd wyjechać.
Gdy 4 grudnia 1955 roku Michał Tatrzycki wsiadał do pociągu przewożącego do Polski pierwszy rzut łagierników, zabrał ze sobą sporo cennych rzeczy - drewnianą walizkę zrobioną kiedyś przez jego brygadę, ważące 45 kilogramów radio „Mińsk”, aparat „Kijew” - przysłany z Moskwy na zamówienie - i zegarek „Pabieda”, który chodzi do dziś. Zabrał też dziesiątki zdjęć zrobionych polskim zesłańcom. Na wszystkich uśmiechnięte twarze.
- Większość fotografii, pamiętam dokładnie, zrobiłem w Nowy Rok 1955. Pięćdziesiąt pięć lat temu... A, niech to, ładny kawałek czasu - na przerzucanych przez niego kartach albumu znajdujemy, między innymi, podobiznę Piotra Pietkiewicza. To z jego książką „Farba T”, wydaną w 1984 roku w podziemiu (na marginesie, bardzo to interesująca historia), byliśmy z Radkiem w Workucie. Niestety, namacalnych śladów wspomnień autora nie zostało wiele, większość legła w gruzach, jak dom, w którym mieszkał przy ul. Górników 8.
Workuta umiera...
Michał Tatarzycki kręci z niedowierzaniem głową, oglądając na ekranie laptopa obecny stan Rudnika, na którym spędził ponad dziesięć lat.
- Workuta umiera, panie Michale.
- Nie czuję satysfakcji - reaguje natychmiast. - Wiem, że byłem niewolnikiem, ale pracę traktowaliśmy nawet w tamtych warunkach poważnie. Tym bardziej żal trudu i śmierci z wycieńczenia tej armii ludzi tam zesłanych. A co do dzisiejszej Polski, to nie ma się co martwić. No, jest trochę gorzej... Ale potem będzie coraz lepiej. Kryzys, grypa..., eee tam.