Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Choroba jest gdzieś w tle

Joanna Wódkiewicz
Joanna Wódkiewicz
- Nie wiem, jak wyglądałoby nasze życie, gdybym nie miała raka, ale wszystko, co się wydarzyło, doprowadziło nas do tego momentu – adoptowaliśmy dwójkę dzieci, jesteśmy szczęśliwą rodziną – mówi Natalia Mokwińska, bohaterka akcji Siła KobieTY.

Nowotwór złośliwy przestrzeni zaotrzewnowej. Od kiedy jest z Tobą?
Od 20 lat. Tak naprawdę pierwsze dolegliwości pojawiły się, gdy byłam 13-latką – strasznie silne bóle brzucha. Lekarze twierdzili, że to musi być na tle nerwowym. Miałam robione podstawowe badania, USG, ale ciągle słyszałyśmy z mamą, że pewnie stresuję się szkołą, może mnie boli, bo się z kimś pokłóciłam... Trwało to dwa lata.

Ból przeszkadzał Ci w codziennym funkcjonowaniu?
Czasem nie mogłam nawet wstać z łóżka. Nic nie pomagało. Z bólu wymiotowałam. I kiedy po dwóch latach kolejny lekarz powiedział, że nic niepokojącego nie widzi, mama wrzasnęła: „To gdzie jeszcze mamy iść, co więcej zrobić?!” Zadziałało (śmiech). Dostałam skierowanie do poradni gastroenterologicznej w Szczecinie. Tam pani doktor tylko dotknęła mojego brzucha i już wiedziała, że to coś poważnego. Zostałam w szpitalu, zaczęły się bardziej inwazyjne badania, które potwierdziły jej przypuszczenia.

Jakie to było stadium raka?
Lekarze nie ukrywali zdziwienia, bo to guz dziecięcy, który daje objawy najpóźniej w piątym roku życia pacjenta. Wcześniej nikt go jednak nie potrafił u mnie wykryć. Był już rozwinięty i nie mieliśmy czasu do stracenia, od razu zaczęłam przyjmować chemioterapię – cztery cykle, bardzo ciężkie. Następnym etapem była operacja – nie udała się. W momencie podania narkozy drastycznie spadło mi ciśnienie. Wprowadzono mnie w stan śpiączki farmakologicznej, podpięto pod respirator. Gdy doszłam do siebie, profesor, który prowadził moje leczenie, zdecydował, że jadę do Bydgoszczy, tam się uda. I faktycznie, druga operacja przebiegła dobrze. Od momentu przyjazdu do Szczecina to wszystko trwało 11 miesięcy.

Od początku zdawałaś sobie sprawę, jak ciężka jest to choroba?
Właśnie nie, bo w tamtych czasach nie mówiono jeszcze tak dużo o nowotworach. Wcześniej nie miałam z tym żadnej styczności. Kiedy więc zobaczyłam na oddziale onkologicznym dzieci z łysymi główkami, podłączone do kroplówek, nie wiedziałam, dlaczego tak to wygląda i co im jest.

Jaki nastrój panował na tym dziecięcym oddziale?
Można by pomyśleć, że tylko smutek, płacz. Ale te łyse dzieciaki siedziały przy stoliczkach, bawiły się, układały puzzle, chociaż chemia kapała im z kroplówek. Ich rodzice przy innym stole z kawą, ciastem, prowadzili normalne rozmowy, śmiali się. Moja mama na początku patrzyła na to i nie mogła uwierzyć – przecież tu są bardzo chore dzieci… Ale z czasem sama dołączyła do innych, też piła tę kawę i żartowała. To pomagało.
Wśród dzieci byłam jedną z najstarszych. Pamiętam, jak na początku w nocy płakałam, a pięcioletni chłopczyk z łóżka obok zaczął mnie pocieszać: „Nie płacz, mama na pewno jutro do Ciebie przyjdzie” (śmiech). Potem wszyscy się bardzo cieszyli, że trafiłam właśnie do takich maluchów, bo chętnie się z nimi bawiłam, zajmowałam im czas. Już wtedy uwielbiałam dzieci i umiałam się z nimi dogadać. Znałam to z domu, bo moi rodzice byli rodziną zastępczą dla wielu takich maluszków.

Myślałaś w tamtym czasie, że możesz umrzeć?
Nie pamiętam żadnych tego typu myśli, ale możliwe, że część z nich wyparłam. Jest dużo sytuacji, o których wspomina moja mama, a ja zupełnie sobie tego nie przypominam, np. jak nie chciałam jechać na czwartą chemię, buntowałam się. Pamiętam za to, że miałam pozytywne nastawienie do leczenia. Nawet w szpitalu pytano mamę: „Co pani robi, że ona taka odważna, uśmiechnięta”. A mama mówiła: „Nic, naprawdę nic nie robię, ona taka jest” (śmiech).

Wspomniałaś, że operacja ostatecznie się udała. Jak długo miałaś spokój?
Pięć lat. Żyłam już normalnie, chodziłam do szkoły, pracowałam. Miałam narzeczonego, który teraz jest moim mężem. Ale to był dla mnie trudny okres, bo straciłam najbliższą kuzynkę, zginęła w wypadku samochodowym. Mama akurat wtedy wyjechała do pracy za granicę. A mnie zaczęły bardzo mocno boleć plecy.

Pomyślałaś od razu o raku?
Ja nie, ale mama uparła się, że wraca do Polski i musimy jechać na onkologię. Na początku podejrzewano, że to rwa kulszowa, jednak ból nie mijał. W końcu w tomografii pojawił się jakiś cień, a onkolog zauważył dodatkowo zmiany na kościach. Po dalszych badaniach stało się jasne, że to rak. I choć wcześniej nie wyobrażałam sobie, że mogłabym po raz kolejny przetrwać leczenie, nie miałam innego wyjścia. Pamiętam, że zapytałam wtedy narzeczonego, czy teraz mnie zostawi. Rozpłakał się, powiedział, że absolutnie nie. Przejdziemy przez to razem.

Drugie leczenie było inne?
Tak, tym razem zastosowano leczenie izotopowe. Przyjmowałam dużą dawkę jodu, promieniowałam i musiałam się izolować, żeby nikomu nie zaszkodzić. Tydzień w szpitalu, potem dwa tygodnie bez kontaktu z ludźmi i miesiąc z daleka od dzieci, kobiet karmiących, w ciąży. Siedem takich serii. To mnie podłamało psychicznie. Czułam się jak trędowata. Wymyśliłam sobie nawet, że muszę się rozstać z narzeczonym, nie chcę, żeby mnie widział w tym stanie – słabą, cierpiącą. Napisałam to w SMS-ie, ale nie zdążyłam nic wysłać, bo akurat dostałam od niego jakąś śmieszną wiadomość. I to rozładowało sytuację, nie wracałam już do planu rozstania. Potem, gdy mój stan się poprawił, razem z tego żartowaliśmy.

Jak teraz się czujesz?
Mam 33 lata i od tamtego nawrotu cały czas jestem w trakcie leczenia, jeżdżę co cztery tygodnie na zastrzyki do Warszawy. Ale nie jest to już tak inwazyjne, nie ma skutków ubocznych. Czuję się bardzo dobrze. Komórki nowotworowe nadal są aktywne, ale lek działa i dopóki nic się nie zmieni, będę go przyjmować. Myślę, że na co dzień ludzie nawet nie mają okazji pomyśleć o mnie jak o pacjentce onkologicznej, bo żyję jak inni, mam plany, rodzinę.

Dwójkę adoptowanych dzieci.
Tak. Zrobiłam badania genetyczne – chciałam potwierdzić, że mój nowotwór ma takie podłoże. I wtedy zdecydowałam, że nie będę mieć biologicznych dzieci. Nie zaryzykuję ich cierpienia, choroby, nie zniosłabym tego. Porozmawiałam z mężem, a on zaproponował, żebyśmy rozważyli adopcję. Wcześniej bywał w moim domu rodzinnym, widział te wszystkie maluchy i też je uwielbiał. U mamy pojawił się w tym czasie maleńki Jaś, miał pięć miesięcy. Postanowiliśmy więc spróbować.

Co było dalej?
Najpierw sprawdziliśmy, czy w przypadku Jasia adopcja jest w ogóle możliwa. W ośrodku powiedziano nam, że tak. Dostaliśmy wskazówki, co robić, złożyliśmy wniosek do sądu. Po czym ośrodek adopcyjny poinformował nas, że nie możemy przejść szkolenia. Usłyszeliśmy różne dziwne argumenty, które miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. W końcu jednak pojawił się wątek choroby. Nie chciano na nas patrzeć jak na normalną rodzinę.

Jesteście w specyficznej sytuacji przez Twój nowotwór.
Tak, ale nie leżę na łożu śmierci. Gdyby mój stan był poważny, to nie zdecydowalibyśmy się na dziecko. Onkolog wystawił mi zaświadczenie, że nie ma przeciwwskazań do pełnienia funkcji rodzica. Dlatego nie poddaliśmy się. Znaleźliśmy inny ośrodek, który nas przeszkolił. Wynajęliśmy adwokata, by walczyć w sądzie. Gdy odrzucano nasze wnioski, składaliśmy apelacje. Robiliśmy wszystko, by udowodnić, że chcemy tego i jesteśmy silni.
Po roku, kiedy już byliśmy coraz bliżej adopcji Jasia, urodziła się Zosia, jego biologiczna siostra. Również trafiła do mojej mamy, a dla nas stało się oczywiste, że chcemy te dzieci wychowywać razem. I udało się. Jaś miał rok i osiem miesięcy, a Zosia osiem miesięcy, gdy w końcu mogliśmy wrócić we czwórkę do domu. Teraz mają osiem i siedem lat.

Wiedzą, że jesteś chora?
Tak. Wiedzą, że jeżdżę do szpitala. Nie zamierzamy przed nimi niczego ukrywać, rozmawiamy swobodnie, oczywiście dostosowując przekaz do ich wieku. Jednak przede wszystkim nie skupiamy się na mojej chorobie. Ona jest gdzieś w tle, to dla nas w pełni naturalne.

Potrafisz w tej chorobie znaleźć coś dobrego?
Na pewno przez to, że zachorowałam, odkryłam w sobie siłę. Nie poddaję się, problemy mnie nie przerastają. Bardzo szybko utwierdziłam się w przekonaniu, jaką cudowną i wspierającą osobą jest mój mąż. Nie wiem, jak wyglądałoby nasze życie, gdybym nie miała raka, ale wszystko, co się wydarzyło, doprowadziło nas do tego momentu – jesteśmy rodziną, Jaś i Zosia mają dom, kochamy się. Razem damy sobie radę nawet z największymi przeciwnościami losu.

PAŹDZIERNIK TO MIESIĄC WALKI Z NOWOTOWREM PIERSI

Poznaj kobiety z Kujaw i Pomorza, które pokonały (lub nadal walczą) z nowotworem piersi. Zobacz niezwykłą wystawę zdjęć, której bohaterki pokazują siłę, nadzieję i wytrwałość oraz to, że mimo walki z chorobą, nadal można prowadzić normalne życie, mieć pasje i marzenia.
WYSTAWĘ OBEJRZYSZ W DNIACH 17-30 PAŹDZIERNIKA:

Partnerzy akcji Siła KobieTY

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Choroba jest gdzieś w tle - Gazeta Pomorska