O początkach kariery i przedwczesnym jej zakończeniu, sukcesach, plotkach i łzach z TOMASZEM ŚWIĄTKIEWICZEM, byłym żużlowcem Apatora, rozmawia Piotr Bednarczyk.
<!** reklama>
- Po sezonie 1996 roku zniknął Pan jak kamień w wodzie. Co się z Panem działo?
- Wiceprezes klubu Benedykt Rogalski nie chciał wówczas wykupić mojej karty zawodniczej w Głównej Komisji Sportu Żużlowego bo stwierdził, że słabo jeździłem w rozgrywkach ekstraligi. Doszły też do niego słuchy, że w sylwestra wybuchła mi petarda w dłoni i skoro mam pourywane palce, to już nic ze mnie, jako żużlowca, nie będzie. Apator mnie nie chciał, więc musiałem się spakować i wrócić w rodzinne strony. Klub zabrał mi jedyny motocykl, jaki miałem. Przed sezonem dostałem jawę, którą zajeżdżałem na każdym treningu i zawodach, a przy okazji spłacałem. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego zabrano mi ten motocykl...
- Podobno po odejściu z Torunia miał Pan jeździć w Starcie Gniezno.
- Kiedy nie było dla mnie już miejsca w Toruniu myślałem, żeby spróbować w 1997 roku swoich sił w Gnieźnie, gdzie się uczyłem jeździć na żużlu. Ale tam też mnie nie chciano, podpisano wtedy kontrakt z Rysiem Franczyszynem.
- Ze strony toruńskiego klubu dochodziły o Panu różne informacje - a to, że wybuchła Panu w sylwestra wspomniana petarda w dłoni i stracił Pan kilka palców, a to, że miał Pan konflikt z prawem...
- Mam wszystkie 10 palców. Jedynie w prawej dłoni brakuje mi paznokcia na palcu wskazującym. To cała prawda o wybuchu petardy. Życzyłbym każdemu żużlowcowi, by skończył karierę w takiej kondycji fizycznej, jak ja. Za to nie życzyłbym nikomu, żeby kończył w takiej kondycji psychicznej, jak ja, ale to już inny temat. W każdym razie prostuję - nie urwało mi żadnych palców i mógłbym dalej uprawiać żużel. Miałem dwie crossówki i dwa ścigacze i w niczym mi brak tego paznokcia nie przeszkadzał. Jeśli zaś chodzi o mój rzekomy konflikt z prawem, to nie mam sobie nic do zarzucenia i nic do ukrycia. Nigdy nie byłem karany. Nigdy nie siedziałem za jakiekolwiek przemyt, nie wiem, skąd się wzięły takie pogłoski. Co to jest w ogóle przemyt? Nie urodziłem się bandytą, złodziejem, zabójcą, wandalem itp. Jeśli ma ktoś wątpliwości, to niech sprawdzi kartoteki policyjne. Jestem czysty jak łza. Czułem się żużlowcem, to robiłem najlepiej, ale w pewnym momencie nie było mi to dane.
- Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że mały Tomek Świątkiewicz trafił na tor żużlowy?
- Tata zabierał mnie na ślizgi motorówek do Żnina, pamiętam, że występował Waldemar Marszałek, legenda tego sportu. To był mój idol. Kiedyś tata powiedział „wezmę cię na żużel do Gniezna, to zobaczysz, co to jest prawdziwe ściganie”. Jak miałem 13 lat, w końcu mnie zabrał. Pamiętam, że jak zawodnicy wystartowali do pierwszego wyścigu to obserwowałem to na stojąco z otwartą z wrażenia buzią. A po zakończonych zawodach można było wejść do parkingu, usiąść na motocyklu. Była taka kolejka, że bodaj po godzinie dopiero dopchałem się do motoru. Usiadłem, chwyciłem za kierownicę i w tym momencie już wiedziałem, że zostanę żużlowcem. Chociaż pecha miałem od początku - jak chciałem się zapisać w wieku 14 lat do szkółki to mi powiedziano, iż jestem za mały i kazano czekać rok.
- Czym skusił Pana Apator, że zamiast w Gnieźnie, wylądował Pan w Toruniu?
- Do Startu przyszedł nowy trener, Romuald Łoś. Wcześniej odeszli Grzegorz Śniegowski i Ryszard Kowalski, ten drugi wrócił do Torunia. Mogłem zdawać na licencję w październiku w barwach Startu, ale zabrakło mi kilku dni do skończenia 16 lat. Potem był egzamin w Opolu, ale trener Łoś, który wywodził się z tego miasta, nie chciał tam pojechać. Nie wiem, może miał tam jakieś zatargi. Jak Ryszard Kowalski zobaczył, że nie ma „Świątka” na egzaminie, zaraz pojawiła się delegacja z Torunia w moim domu. Zapytała, co się dzieje, a jak wytłumaczyłem, to obiecano mi złote góry. Praktycznie wszystko. A „czary mary” prezesa Rogalskiego skończyły się niczym. Miałem o nic się nie martwić, tylko jeździć. Uwierzyłem w zapewnienia wiceprezesa Rogalskiego, a po kilku latach okazało się, że zostałem z niczym, praktycznie w samych majtkach. Dla mnie to było wielkie wyzwanie - skromny, prosty, 16-letni chłopak ze wsi nagle miał się przeprowadzić sam do dużego miasta. To trochę tak, jakby ktoś z Torunia miał się przenieść do Nowego Jorku. Zgodziłem się pod jednym warunkiem - klub miał pomóc mi znaleźć mieszkanie, bym mógł sprowadzić rodziców i siostrę i nie być sam. Tego mieszkania nigdy nie otrzymałem...
- Dlaczego?
- Po sezonie 1993, w którym zdobyłem indywidualne wicemistrzostwo Polski, skończył mi się kontrakt. Nie ukrywam, chciałem odejść do Polonii Bydgoszcz, by uczyć się jeździć u boku Tomasza Golloba. Całe życie on był dla mnie wzorem. Chciałem go naśladować, dogonić, czy nawet przegonić. Uważam, że dzisiaj, po tylu latach można powiedzieć, że się nie myliłem, co do oceny tego zawodnika. Ale do Polonii nie przeszedłem. Mimo że przez trzy lata toruński klub „migał się” z załatwieniem mieszkania dałem wiarę obietnicom, że dostanę pożyczkę. Miałem odłożone 15 tysięcy złotych, Apator miał mi dać 20-25 tysięcy, a potem zabierać 80 procent moich zarobków. Zgodziłem się na taki układ. Pokazano mi już mieszkanie, 56 m, trzy pokoje, dostałem nawet klucze i wpłaciłem zaliczkę ze swoich pieniędzy. Pokazałem je rodzicom. Tylko popełniłem błąd - nie podpisałem aktu notarialnego, a czas naglił i musiałem podpisać kontrakt. To był gwóźdź do trumny. Potem, jak dostałem ponaglenie do zapłaty reszty, poszedłem do klubu po obiecaną pożyczkę. Dowiedziałem się... że jej jednak nie dostanę. Wszyscy zawodnicy po treningach czy meczach wracali do swoich domów, do rodzin, a ja do klubowego hoteliku, do pustego pokoju. Nie miałem do kogo się odezwać. Pokoik wyglądał jak cela więzienna - łóżko, szafa i małe okienko, wysoko, pod sufitem. Świata przez nie widziałem. Oszukano mnie w Toruniu, ale musiałem tutaj zostać. Chciałem zakończyć karierę, zaprowadziłem motocykl pod siedzibę klubu, tam go zostawiłem, spakowałem się i wróciłem do domu. Wówczas znów miałem kilka delegacji. Wróciłem do Torunia. Raz działacze mówili, że skończę przy gnoju, albo straszono mnie powołaniem do wojska czy wielkimi karami finansowymi za odmowę startów. A ja, zamiast mieć jaja i te papiery wyrzucić do kosza, wsiadałem na motocykl i jeździłem.
Czytaj dalej na kolejnej stronie >>>>
- Mimo wszystko w 1994 roku uzyskał Pan najwyższą swoją średnią biegową w ekstralidze...
- W sezonie 1993 zdobyłem pięć medali MP, Puchar Polski, zostałem powołany do kadry Polski, zająłem trzecie miejsce w plebiscycie „Tygodnika Żużlowego” na najpopularniejszego polskiego zawodnika, jednocześnie wybrano mnie najsympatyczniejszym żużlowcem. Nie docierało do mnie rok później, że nie dogadałem się z klubem i miałbym nie dawać z siebie wszystkiego. A o historii mojego konfliktu z klubem można byłoby napisać książkę. Choć nie wszyscy działacze byli przeciwko mnie. Pamiętam, jak dyrektor Włodzimierz Liczmański chodził po klubie i prosił o jakieś pieniądze dla mnie, żebym miał z czego żyć. Chodził z pomieszczenia do pomieszczenia. Wstyd mi było, jak słyszałem odpowiedzi „a skąd mamy wziąć”. Pan Włodek wracał i mówił: „nie martw się Tomek, coś wymyślimy”. Kilka razy wyłożył nawet swoje prywatne pieniądze. Zresztą cała ta moja kariera się tak układała i kleiła jak koszula do tyłka. Z dzisiejszej perspektywy czasu jak na to patrzę, to zmarnowałem swoją życiową szansę.
- Pod względem sportowym całe zło zaczęło się przed sezonem 1995 od feralnego upadku na sparingu w Częstochowie, który wyeliminował Pana ze sportu aż na rok. Co pan pamięta z tamtego wypadku?
- Pamiętam wszystko doskonale, bo nie straciłem przytomności. Jak mnie wieziono w karetce do szpitala to już wiedziałem, że to koniec sezonu. No cóż, młody byłem i głupi. Doświadczeni zawodnicy się oszczędzali, tor był ciężki, ale dopiero po moim wypadku działacze podjęli decyzję, że nie ma sensu w takich warunkach jeździć. A jeśli chodzi o sam wypadek to pamiętam, że dwa pierwsze wyścigi wygrałem, a w trzecim jechałem za Sebastianem Ułamkiem. Na wejściu w łuk trochę go obróciło, skontrowałem mocno motocykl, ale zahaczyłem o tylne koło motocykla częstochowianina. Spadłem na tor, wpadł na mnie motor, a potem jeszcze przejechali po mnie Krzysiu Kuczwalski i Martin Jirout. Skończyło się na otwartym, wieloodłamowym złamaniu kości udowej z przemieszczeniem i zwichnięciem lewego barku. W szpitalu nie było akurat odpowiedniego chirurga, ściągano go z innego miasta i operację zrobiono dopiero w nocy.
- Wznowił Pan karierę w 1996 roku, ale nie był już tak skuteczny, jak wcześniej. Co o tym zadecydowało? Kontuzja, czy względy pozasportowe?
- Na pewno swoje zrobił wypadek. W dodatku dołowało mnie to, że klub traktuje mnie jak jakąś marionetkę. Nie miałem poukładanego życia w Toruniu i zdecydowałem się przygotowywać do sezonu w rodzinnych stronach. Nie miałem profesjonalnego trenera. Wtedy byłem młody, niedoświadczony. Nie ukrywam, że słabo przygotowałem się ogólnorozwojowo. Indywidualne wyjazdy na basen, gra w piłkę, kosza czy wizyty w siłowni, były trochę z doskoku. Straciłem serce do jazdy w Toruniu, nie miałem aż takiej motywacji. Sprzętowo odbiegałem od pozostałych żużlowców, a jazda w tym czasie nie sprawiała mi żadnej satysfakcji.
- Mimo wszystko przez tych kilka lat zdołał Pan zdobyć wiele sukcesów, sporo medali mistrzostw Polski. Odczuwa Pan jakiś niedosyt?
- Mam niedosyt. Skończyłem karierę w wieku 22 lat. Medali mistrzostw Polski we wszystkich rozgrywkach zdobyłem 11. Fizycznie w domu mam ich dziewięć, bo dwóch - za 1991 i 1996 rok - klub mi nie dał. Myślę, że gdyby moja kariera była dłuższa, byłoby inaczej. Albo bym się porządnie rozwalił, albo jeździł do dzisiaj. Jak przerwałem karierę, to nie miał kto mi podać pomocnej dłoni. Jeżeli w Toruniu nie miałem czego szukać, to gdzie miałem szukać kogoś, kto mi pomoże? Do dziś się dziwię, że żaden trener, żaden klub się mną nie zainteresował. Byłem odchowanym żużlowcem. Mogłem przejeździć jeden, dwa sezony w niższej lidze, odbudować się i jeszcze coś zdobyć. W 1996 roku w pierwszym wyścigu zawsze obok mnie na starcie stawali dwaj obcokrajowcy i solidny senior z drużyny rywali. Jeżdżąc po słabych przygotowaniach, z 10 śrubami w nodze i na jednej wysłużonej jawie przez cały rok musiało to wyglądać, jak wyglądało.
- Nie żałuje Pan, że urodził się Pan trochę za wcześnie? Dziś w żużlu krążą zupełnie inne pieniądze...
- Może gdybym później zaczął karierę, to chociaż byli inni działacze, bo ci, na których trafiłem, to byli jeszcze działacze z czasów komuny. Dziś profesjonalni działacze nie odpuściliby tak łatwo takiego zawodnika. A tak - skończyłem karierę tak, że zamiast zarobić pieniądze i ściągnąć rodzinę do Torunia, wróciłem jak ten syn marnotrawny do rodziców, bez niczego, do rodzinnej wioski pod Janowcem z pustymi podszewkami.
- Interesuje się Pan nadal żużlem? Był Pan kiedyś na Motoarenie?
- Tak. Byłem na meczu Apator Toruń - Start Gniezno. Kiedyś stwierdziłem, że zabiorę dzieci do Torunia, pokażę stadion, gdzie jeździł ich tata. Obawiałem się trochę tego, ale w końcu się przełamałem. Jadąc od strony ulicy Fałata zobaczyłem, że... stadionu nie ma! Trwała budowa hipermarketu. Był tylko budynek klubowy. Pokazałem z zewnątrz dzieciom okno pokoiku, w którym mieszkałem i wróciłem z pękniętym sercem do domu. Chciałem całkowicie odizolować się od żużla, całkowicie wymazać go z pamięci. Przez parę lat nie jeździłem na zawody. W końcu pojechałem do Gniezna i po kilku wyścigach wyszedłem ze stadionu i pojechałem do domu. Popłakałem się. Może ktoś się z tego śmiać, że jestem mięczak, ale trzeba byłoby przeżyć to, co ja, żeby to zrozumieć. Niejeden żużlowiec zresztą tak skończył. Do dzisiaj jeżdżę po neurologach, psychiatrach, psychologach, psychoterapeutach. Bez pomocy fachowców nie dałbym sobie rady. Nikt nie jest w stanie tego wyleczyć w całości. Jeden z lekarzy z kliniki „Jurasza” w Bydgoszczy stwierdził, że nie ma złotego środka, nie ma tabletki na psychikę, czyli głowę.
- Czym się Pan obecnie zajmuje?
- Mam żonę Alinę, 14-letnią córkę Zuzannę i 12-letniego syna Gracjana. Nie zamieszkałem w Toruniu, to z czasem kupiłem dom pod Janowcem. Zajmuję się autohandlem i pomocą drogową, mam autolawetę, dwóch pracowników i kilkanaście samochodów do sprzedania. Mnie to wystarcza w zupełności. O wiele więcej zarabiam niż wtedy, gdy jeździłem na żużlu. Przez jakiś czas nie mogłem sobie znaleźć miejsca w życiu, ale na szczęście spotkałem na swojej drodze życiowej Marcina Kasprzaka, który prowadzi firmę „Kapral-Car” stacje demontażu pojazdów i dzięki niemu znalazłem cel i drogę w życiu, i robię teraz to, co sprawia mi satysfakcję. Chciałbym mu z tego miejsca bardzo podziękować, w imieniu moim i całej mojej rodziny. Mam tylko jeszcze jedno małe marzenie - chciałbym jeszcze kiedyś wsiąść na motocykl żużlowy i przejechać jeszcze kilka kółek. Zresztą śmieję się, że ja nigdy nie skończyłem kariery żużlowej, tylko ją przerwałem.
- Pozwoliłby Pan synowi trenować żużel?
- Nawet chciał jeździć na żużlu, ale jak miał śmiertelny wypadek jeden ze szkółkowiczów w Gnieźnie stwierdził, że to nie dla niego. Gra teraz w piłkę w Sparcie Janowiec. Gdyby mu się odwidziało i chciał jednak spróbować jazdy na żużlu, nie robiłbym mu przeszkód, aczkolwiek gdyby się do tego nie nadawał, powiedziałbym mu uczciwie, by dał sobie spokój. Przy okazji chciałbym pozdrowić moich byłych sponsorów Panią Jolantę Tomiak i Pana Edwarda Kalinowskiego oraz Jacka Gajewskiego i Pana Włodzimierza Liczmańskiego.