W siarczystym mrozie spalinowy świder lodowy odpala dopiero za piątym szarpnięciem. Mozolnie przewierca lodową skorupę grubą na 30 cm. Wypływa zmieszana z piachem woda. Sondowanie długą tyczką nie pozostawia wątpliwości - jesteśmy 5 m nad dnem Wisły, ale... ona w tym miejscu nie płynie.
<!** Image 2 align=right alt="Image 143819" sub="Każdy z członków ekipy badającej zamarzniętą rzekę ma przydzielone zadanie. Pracując w tych specyficznych warunkach, przy bardzo niskiej temperaturze, nie wolno tracić czasu na zbędne dyskusje. Odmierzanie dystansu, wiercenie otworu, pomiar grubości pokrywy lodowej, badanie sondą, zapis danych
i ruszamy dalej. / Fot. Grzegorz Olkowski">Śryż, nie mylić z ryżem, to klejąca forma lodu, której zdecydowana większość społeczeństwa - unikająca zimą rzek jak ognia - nie widziała nigdy. Dla glacjologów to esencja ich naukowej pasji. Ten termin przewija się w każdej rozmowie,
o śryżu
krążą dziesiątki opowieści, jest też bohaterem wielu żartów. - W śryżu, tak jak w smole, kiepsko się pływa - profesor Marek Grześ łypie szelmowsko okiem i radzi dobrze dopiąć kamizelkę ratunkową. Te badania zawsze niosą ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Może dlatego ekipa toruńskich naukowców jest jedynym takim zespołem w Polsce?
Na początek trochę teorii. Wisła, obok wszystkich niewątpliwych walorów, jest rzeczywiście piękną, nadal dziką i wbrew pozorom wcale nie tak brudną, jak się utrwaliło w naszej świadomości, rzeką, ma jeszcze jedną, mniej znaną, cechę. Jest wyjątkowo silnie śryżogenna. To znaczy, że w czasie mrozów, ale jeszcze przed stanięciem rzeki, czyli skuciem lodem, w jej wodzie powstaje bardzo dużo tej lepkiej substancji. Dzieje się tak za sprawą stosunkowo dużej ilości niesionej z jej prądem zawiesiny, której cząstki stają się tzw. jądrami krystalizacji, wokół których powstaje lód, czyli właśnie śryż. Trzeba wiedzieć, że odwrotnie niż w jeziorze, lód w rzece powstaje nie na powierzchni, ale głównie na dnie. Mówi się o tzw. lodzie dennym, czasami nazywanym kotwicznym, bo oklejając kotwice, potrafi je unieść w górę. Dowodem na to, że lód skuwający rzekę powstał na dnie, jest jego zanieczyszczenie. Widać w nim piasek, a nawet spore kamienie porwane z dna. Cała Dolna Wisła, czyli od Modlina do ujścia, jest zimą powodziowo groźna, bo dość często może dochodzić na niej do zatorów. Takie zjawiska, gdy skruszona powłoka lodowa zostaje spiętrzona i utrudnia przepływ wody, występują na wielu rzekach, jednak na Wiśle dochodzi najczęściej do zatorów lodowo-śryżowych, a to
coś o wiele groźniejszego.
<!** reklama>- Z takim zjawiskiem mamy właśnie do czynienia tutaj - wyjaśniaprofesor Marek Grześ. - Można się było tego spodziewać, bo najgroźniejszym miejscem na całej Wiśle jest właśnie Zbiornik Włocławski, a szczególnie jego początek w okolicach Płocka. Na zbiorniku woda płynie wolniej i stosunkowo szybko powstaje pokrywa lodowa. Jej tworzenie przyspiesza się zresztą sztucznie poprzez stawianie przegród śryżowych. Są to liny rozwieszone na pływakach, które zatrzymują spływające krążki śryżowe, takie placki lodu, by zlepiły się i utworzyły pokrywę. Po co? Bo pod nią jest na tyle ciepło, że nie wytwarza się nowy śryż. Ta pokrywa sięgała od zapory aż do Płocka, gdy po ociepleniu w grudniu ruszyły lody z góry rzeki.
<!** Image 3 align=left alt="Image 143819" sub="Świder przebił pokrywę. Już po wyglą-dzie zmieszanej ze śryżem wody można określić, dokąd sięga lód pod nogami. / Fot. Grzegorz Olkowski">Skutek łatwy do przewidzenia. Napływające masy lodu wbiły się pod istniejącą na zbiorniku pokrywę krusząc ją. Połamane płyty lodowe, stojące czasem pionowo, w zamarzającym na powierzchni śryżu odgrywają rolę prętów zbrojeniowych w betonie. I to jest właśnie zator lodowo-śryżowy.
Co się stało potem? Automatycznie doszło do wezbrania o 2,5 metra, w Płocku został przekroczony stan alarmowy. I gdyby nie szybka akcja lodołamaczy, którym udało się dotrzeć do czoła zatoru, być może mielibyśmy już powódź w tym miejscu. Akcja nie mogła być kontynuowana, bo na początku stycznia znowu przymroziło, a w tych warunkach lodołamanie nie ma sensu, gdyż przyczynia się tylko do dodatkowej produkcji lodu. Woda jednak trochę opadła. Zostały pamiątki - kry wiszące na nadwiślańskich krzakach.
<!** Image 4 align=right alt="Image 143819" sub="Wykres: Archiwum Zakładu Kriologii i Badań Polarnych Instytutu Geografii UMK">Jesteśmy właśnie w tym miejscu. Około stu metrów w stronę Włocławka kończy się rynna wyciosana przez lodołamacze. Przejście rzeki na wysokości Popłacina, w 635,5 kilometrze, zajmuje blisko 3 godziny. Wisła, a właściwie już Zbiornik Włocławski, powstały po wybudowaniu zapory, ma w tym miejscu 700 metrów szerokości, ale my posuwamy się wolno, bo musimy wiercić kolejne otwory co 40 metrów. Prowadzący, ciągnący linę służącą do pomiaru odległości, ale i zarazem asekuracji, wytycza szlak. Zaleca się chodzenie po jego śladach, bo nigdy nie wiadomo, czy gdzieś obok, za zwałami lodu, nie trafimy na płonie, czyli miejsce, gdzie z różnych powodów rzeka miejscowo nie zamarzła. Najpierw wiercenie, potem badanie grubości lodu. Okazuje się, że tafla ma od 27 do 35 centymetrów. Teraz czas na sondę udarową, czyli długą tyczkę, której użycie wymaga sporego doświadczenia. Badacz musi czuć opór lodowego materiału, w którym sonda się zanurza.
<!** Image 5 align=left alt="Image 143819" sub="Powstawanie tego zatoru miało związek z wcześniejszym wezbraniem, które niosło sporo drzew. Dziś są one wmarznięte w lód. ">- Podbitka zbita, z krami, dwa metry, dalej zwięzła, do trzech metrów i luźna, do czterech i pół. Dalej luz. Dno pięć metrów - Marek Grześ wyjaśnia, na co zwraca uwagę. - Gdy sondę trzeba mocno wbijać, mamy do czynienia z podbitką śryżową zbitą. Czasem są w niej kry i trzeba naprawdę się przyłożyć, by je przebić. W podbitce zwięzłej sonda stoi i nie zanurza się pod własnym ciężarem. Zaś w śryżu luźnym tyczka sama wolno opada.
A jak się zachowuje, gdy wreszcie trafi na wodę? To trzeba poczuć! Aluminiowa rurka aż dygocze stawiając opór nurtowi. Nie ma się co dziwić - akurat w tym miejscu 70 proc. koryta rzeki wypełnione jest lodem w różnych postaciach. Dla płynącej wody pozostało zaledwie 30 proc. koryta, więc płynie gdzieś tam pod nami pod dużym ciśnieniem żłobiąc przy okazji dno, zmieniając jego ukształtowanie. Ale w wielu miejscach doszło do tzw. zabitki - lód zajmuje przestrzeń od powierzchni do dna i woda nie płynie w ogóle.
<!** Image 6 align=right alt="Image 143819" sub="Dobrzyków powyżej Płocka po zejściu lodów w 1979 roku. Dość ponuro. A jaki to miesiąc? Kwiecień. ">Zdaniem prof. Grzesia, sytuacja na zbiorniku jest groźna: - W takim stopniu zbiornik był wypełniony lodem w 1979 r., gdy doszło do powodzi powyżej Płocka. W tej chwili w Zbiorniku Włocławskim mamy 40 milionów metrów sześciennych lodu, co stanowi ponad 10 proc. jego objętości. Najgroźniejsze byłoby ocieplenie, a następnie ponowne nadejście mrozów. Co już zresztą raz tej zimy nastąpiło, więc dlaczego nie miałoby się powtórzyć? Mogłoby wówczas dojść do inkorporacji starego zatoru z nowym. Sytuacja zaczęłaby przypominać tę z 1982 roku, gdy doszło do najpoważniejszej powodzi zatorowej, która spowodowała zalanie płockiej dzielnicy Radziwie i okolicznych wsi.
Tamtą powódź wielu pamięta. Początek stanu wojennego, armia chce się popisać, udowodnić, że jest nie tylko na usługach reżimu, ale i pomaga ludności. A tu klapa. Te komiczne próby wysadzania zatoru, bomby zrzucane ze śmigłowców, pomysły, by skruszoną krę wydmuchiwać ze zbiornika przy pomocy samolotowych silników odrzutowych...
<!** Image 7 align=left alt="Image 143825" sub="Akcja w czasie powodzi w 1982 r. W tym miejscu 15 minut wcześniej wojsko odpaliło 40-kilogramowy ładunek wybuchowy. Naukowcy oceniają skutki. Mizerne.">- Tamta powódź to punkt odniesienia - podkreśla Marek Grześ. - Byłem tu wtedy. Dziś chcemy mieć większą wiedzę o strukturze zatoru, by uzyskać dane potrzebne do prowadzenia ewentualnej skutecznej akcji. Bo, moim zdaniem, tylko cud, czyli bardzo powolne, spokojne ocieplenie może sprawić, że do powodzi nie dojdzie. A jak wiadomo, w tym kraju zawsze się liczy na cud. Aż coś pierdyknie...
Niewystarczająca jest, zdaniem specjalistów,
flotylla lodołamaczy.
Na zbiorniku jest ich obecnie 5 o łącznej mocy 3800 koni mechanicznych. Janusz Flaszyński, szef włocławskiego inspektoratu Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej, przyznaje, że jednej maszyny mu brakuje.
- Z obliczeń „Hydroprojektu” wynika jednak jednoznacznie, że lodołamaczy powinno być przynajmniej 10 o łącznej mocy 10000 KM - zapewnia Marek Grześ. - Oczywiście, może się udać. Ale... szkoda, że się na tym oszczędza.
<!** Image 8 align=right alt="Image 143825" sub="Podczas powodzi w 1982 r. wojsko wspierało naukowców. Jak żartuje M. Grześ: - Wtedy badania nie były prowadzone na odpo-
wiednio szeroką skalę, bo... jeszcze bałem się chodzić po lodzie. ">A co z Wisłą poniżej zapory włocławskiej? Przecież tu też jest śryżogenna. Jednak nie ma zbiornika, bo nie ma kolejnego stopnia wodnego. Nie oznacza to jednak, że do zatoru nie może dojść. Właśnie na tym odcinku zdarzały się przed wiekami najpoważniejsze powodzie zimowe. Świadczą o tym znaki wielkich wód. Wystarczy rzucić okiem na ścianę Bramy Mostowej w Toruniu, by stwierdzić, że w lutym 1570 r. woda wlewała się do miasta.
- Gdzie był wtedy zator, nie wiemy - przyznaje Marek Grześ. - Może na wysokości obecnego Portu Drzewnego, może koło Solca. Dziś, mimo uregulowania rzeki na tym odcinku, może dojść do podobnego zjawiska. Wisła tam długo w tym roku zamarzała, tworzyły się krążki śryżowe o dużej miąższości. Najpewniej w najbliższych dniach rzeka stanie. Krążki się skleją albo na siebie najdą, tworząc pokrywę dachówkową. Lodołamanie i tu najpewniej będzie konieczne.
<!** Image 9 align=left alt="Image 143825" sub="Znaki wielkich wód w Bramie Mostowej w Toruniu. Jak widać - najgroźniej zawsze bywało zimą, gdy dochodziło do potężnych zatorów lodowych. ">A czym dysponujemy? Od Przegaliny może ruszyć w górę Wisły 6 lodołamaczy, w tym tylko jeden o mocy 1000 koni mechanicznych. Trudno, żeby nie przypomniała się pamiętna akcja z lutego i marca 1996 r., gdy po blisko półtoramiesięcznej akcji lodołamaczom udało się rozkuć Wisłę, nim ze zbiornika zaczęto zrzucać lody. Specjaliści twierdzą, że wówczas mieliśmy szczęście.
Fakty
Marzec 1996 rok - cud na Wiśle
Tak opisywaliśmy pamiętną akcję lodołamania na Dolnej Wiśle czternaście lat temu: „Gdy o 17.30 w sobotę „Delfin” rozbił ostatnie kry, zawyły syreny, buczki, odezwały się dzwonki, a ludzie wiwatowali. Było się z czego cieszyć.
(...) Ostatnie kilometry „Delfin”, „Orka” i „Rekin” przepłynęły błyskawicznie. Załogi gnała wizja bliskiego zakończenia pracy, trwającej już 39 dni bez przerwy. (...) Dosłownie ryjąc w piachu, nie bawiąc się w kunsztowne ewolucje, szły z pełną mocą silników - aż przed dziobami pojawiła się czysta woda.
Okazało się, że w warunkach nieuregulowanej, płytkiej Wisły lodołamacze pomocnicze mogą być najskuteczniejsze. Teoretycznie jednostka wielkości „Delfina” (...) nie ma szans w zderzeniu z sześćdziesięciocentymetrowej grubości lodem. Rzeczywiście, czasami mały stateczek dosłow- nie odbijał się od przeszkód. Jednak jego zwrotność i lekkość, przy dobrym prowadzeniu, okazały się w sumie największym atutem.
Podziękować wszyscy możemy również zimie, która okazała się wyjątkowo długa i jakby czekała z odwilżą na skucie Wisły. Teraz nawet potężny napływ wczesnowiosennych wód nie powinien poważnie zagrozić terenom położonym poniżej zapory. Chyba więc możemy odetchnąć.
Nie mogą tego jeszcze zrobić mieszkańcy okolic zalewu włocławskiego. Bardzo opornie idzie bowiem skuwanie tego akwenu. Pamiętajmy, że to tam wystąpiła wielka powódź w 1982 roku. Być może zostanie podjęta decyzja o skierowaniu lodołamaczy, odpoczywających obecnie w Porcie Zimowym, na pomoc flotylli trudzącej się cały czas na zalewie”.