Że śledzi nas nieustannie, dostosowuje treści i profiluje pod nas reklamy? I choć na razie to niby całkiem niewinne - choć lekko irytujące - to rodzi pytania, jaką następną ingerencję w naszą prywatność wykombinują głowacze od online'u? Szczególnie, że pokoleniom mobilnym sieć ustawia już całe życie.
Prztyczki w wizję świata połączonego jedną superaplikacją, którą ktoś trzyma w łapie, to jeden z ciekawszych motywów "Terminatora: Genisys". Tak jak i wizja systemu komputerowego, potrafiącego zmieniać człowieka do szpiku kości. Tyle, że potraktowano te prztyczki zdawkowo. Jak alibi - że ten film to nie tylko sentyment dla zmurszałych seniorów, pamiętających jeszcze "Elektronicznego mordercę", czyli pop-kanon lat 80-tych...
Ale tak naprawdę piąty "Terminator" jest właśnie kinem sentymentalnym. Bo jeżeli miał to być nowy początek serii to zaplanowano go dziwacznie. Wrócono do starych pomysłów, ale tak przekombinowano historię z "liniami czasowymi", że trudno się połapać, kto z jakich czasów pochodzi i kogo gania po ekranie. O dziwo najzabawniejsze są jeszcze te grepsy z dystansem, powroty do filmów z lat 80. czy 90. - i albo trzeba było na to postawić, albo zaproponować nową jakość, bo taka hybryda, jaką zaserwowano, to coś między antyutopią i kinem familijnym.
Oglądamy więc znowu, jak bojowiec z przyszłości - z czasów kiedy na ziemi zapanowały roboty dowodzone prze arcysystem komputerowy - walczy z wysłannikiem maszyn o życie matki nienarodzonego jeszcze przywódcy ludzi. Niby tak jak w "jedynce", ale tym razem nasz heros natyka się na tabun terminatorów.
Trudno oczywiście nie zauważyć powrotu Arnolda Schwarzeneggera - posiwiałego, misiowatego, bardziej dobrego wuja niż groźnego robota. No ale jak Arnold uroczo szczerzy zęby... Prawie jak w czasach, gdy jako gubernator Kalifornii miał uwodzić wyborców.CP