Być w tych dniach kibicem Barcelony albo Zawiszy - stosując oczywiście odpowiednie proporcje co do ligi i klasy zespołów - nie jest łatwym zadaniem. Bydgoscy piłkarze od kilku tygodni odtrącali wyciągniętą przez los rękę i tracili szansę na nawiązanie kontaktu z Arką Gdynia i Wisłą Płock.
W sobotę po przegranej 2:3 z Bytovią chyba definitywnie pożegnali się z awansem. Marzenia o ekstraklasie trzeba odłożyć do przyszłego sezonu, chyba, że w tzw. międzyczasie coś się wydarzy na Gdańskiej (np. komuś puszczą nerwy) i wtedy znowu znajdziemy się w nowej rzeczywistości.
Swoje cele na sezon miała i ma jeszcze Barcelona, ale tu stało się jeszcze bardziej coś zaskakującego, niż powiększający się dystans Zawiszy do czołówki.
W wypadku „Dumy Katalonii” sukces jest wpisany w genetyczny kod. Chęć wygrania Ligi Mistrzów, zdobycia krajowego tytułu, czy sięgnięcia po Cop del Rey trudno nazwać nadzieją, bo to jest po prostu normalka na Camp Nou.
A tu taka obsuwa na koniec sezonu. Barcelona wpadła w totalny głęboki dołek, z którego trudno dostrzec jakieś widoki na lepszą przyszłość. W niedzielę w przegranym 1:2 meczu z Valencią na chwilę z dołka wychylił się tylko Lionel Messi.
Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że „Barca” ma tytuł w kieszeni, Atletico miało dużą stratę, a o Realu nikt nawet się nie zająknął, bo „Królewscy” tracili więcej punktów niż teraz Zawisza do Arki i Wisły Płock.
A tu na pięć kolejek przed końcem sezonu walka o tytuł rozpoczyna się praktycznie od nowa i może być tak, że ekipa Luisa Enrique nie zdobędzie w tym sezonie nic! Pozycja w Primera Division zagrożona, finał pucharu z Sevillą „na dwoje babka wróżyła”, a Liga Mistrzów, to już wspomnienie!
Ok, nie zapomniałem o Klubowych MŚ, ale umówmy się, że ranga tego tytułu nie powala i tak naprawdę na koniec będzie bez znaczenia. Czyżby wyczerpała się pewna formuła?
Futbol bywa nieprzewidywalny. Nie tylko w Hiszpanii dzieją się dziwne rzeczy. Wielu fanów piłki nożnej wyznaje wiarę, że prawdziwy futbol jest tylko na Wyspach. I trudno się z tym nie zgodzić.
W Premier League faktycznie walczy się do ostatniej piłki, a angielska ekstraklasa nie zatraciła swojego wyspiarskiego charakteru, mimo że od wielu, wielu lat właściciele klubów, często egzotyczni, zatrudniają piłkarzy i trenerów nie tylko z Europy, ale z całego świata.
W tym sezonie do Anglii najlepiej pasuje powiedzenie: „gdzie dwóch się bije...”. Chyba nie ma na świecie nikogo, kto nie kibicowałby obecnie liderowi Premier League, Leicester City. „Lisy”, które czerwcu cudem uratowały się przed spadkiem, teraz myślą o tytule. W niedzielę uratowały punkt z WHU, ale cały czas są o kilka kroków przed Tottenhamem.
Utrzeć nosa takim tuzom jak ManCity, ManUtd, czy Chelsea, albo Arsenal (choć tu szybciej mogą się doczekać Godota niż tytułu) - bezcenne.
A propos wyspiarskiego futbolu - w Szkocji wracają stare dobre czasy, kiedy to mecze Celtiku Glasgow i Glasgow Rangers w kilka weekendów w sezonie elektryzowały fanów obu drużyn. „Strażnicy” wracają do gry na najwyższym szczeblu po kilku latach banicji (karne relegowanie w lipcu 2012 roku do IV ligi za finansowe nieprawidłowości).
W nowym sezonie dojdzie do kolejnego ligowego meczu z serii Old Firm Derby (licznik tyka już powyżej 400). Przedsmak tej rywalizacji kibice mieli w niedzielę, gdy obydwa zespoły spotkały się w półfinale Pucharu Szkocji. Po 90 minutach było 1:1, po dogrywce 2:2, a rzuty karne wygrali „Rangersi” 5:4.
Dawno nie widziałem tak pasjonującej i dziwnej zarazem serii rzutów karnych. To kolejny mecz, który zajął moją i kolegów uwagę w dziale sportowym w ten weekend przed telewizorem.
A przed nami jeszcze kilka tygodni emocji!