Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zakładamy mocny pancerz - bohaterki filmu "Kobiety adwokatury"

Dominika Kucharska
Justyna Mazur - adwokatka, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej
Justyna Mazur - adwokatka, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej Tomasz Czachorowski
Ich życie ma się nijak do fabuły „Magdy M.” czy „Prawa Agaty”. Bydgoskie bohaterki filmu „Kobiety adwokatury” obdzierają z serialowej fikcji wizerunek polskiej adwokatki.

„Kobiety, ze względu na szczególne właściwości ich temperamentu i ich uzdolnienia umysłowego, nie posiadają odpowiedniej kwalifikacji, aby z pożytkiem dla dobra publicznego spełniać ważne obowiązki sędziego, prokuratora, adwokata (…)” - Uniwersytet Jagielloński, rok 1900.

Justyna Mazur otwiera mocarne drzwi bydgoskiego sądu. Dobrze pamięta czasy, gdy wejścia pilnowała jedynie płaskorzeźba z lisem i barankiem. Dziś odwzajemnia uśmiech ochroniarzowi, kłaniającemu się jej z daleka. Jest pierwszą w historii bydgoskiej adwokatury kobietą na stanowisku dziekana Okręgowej Rady Adwokackiej. Trwa jej druga kadencja.

- Pomysłów na siebie miałam wiele, również takich zupełnie odrealnionych. Na przykład marzyło mi się, by zostać marynarzem, choć do dziś nie umiem pływać (śmiech). Od zawsze rozpierała mnie energia, więc gdy padło na prawo, to zawód adwokata był jedynym, który pozwalał mi ją w pełni wykorzystywać. Wybrałam dobrze. Minęło już wiele lat, a ja nie czuję się znudzona - mówi.

Raz kolega zażartował, że nawet jeśli będzie się starała, to do rady i tak jej nie wezmą, bo jest babą, a baby tylko przeszkadzają. - Te docinki, zawsze odbierałam jako słabość osoby, która je wypowiada. W tej kadencji ja jestem dziekanem, koleżanka przewodniczącą Komisji Rewizyjnej, a kolejna rzecznikiem dyscyplinarnym. Tyle kobiet we władzach samorządowych to ewenement w skali kraju. Udowodniłyśmy, że możemy wiele.

Każdemu mogę podać rękę

Przez uchylone okno do kancelarii wkrada się miejski gwar. Półki pełne są książek w zdobionych oprawach, a na biurku leżą teczki i odręcznie zapisane kartki. Justyna Mazur wskazuje na ścianę zapełnioną zdjęciami. Jedno z nich jest dla niej wyjątkowo ważne - przypomina o sukcesie i o wyprawie, jakiej nie spodziewała się, idąc na studia prawnicze. - Zostałam zaproszona do udziału w misjach zagranicznych - wspomina. - Badaliśmy, czy w Gruzji, Kazachstanie i na Ukrainie przestrzegane są prawa człowieka. Raporty były wstrząsające. Pewnego dnia dotarła do nas informacja, że w Rzymie zatrzymano żonę kazachskiego opozycjonisty. Zabrano ją z małą córeczką na lotnisko. Kobieta chciała się skontaktować z adwokatem. Obiecano jej to, po czym adwokata zamknięto w pokoju na klucz, a ją wsadzono do wypożyczonego samolotu i deportowano… Występowałam w jej sprawie przed Senacką Komisją Praw Człowieka w Rzymie. To było wyzwanie. Następnego dnia premier Włoch ogłosił, że deportacja była bezprawna. Kobiecie po jakimś czasie udało się wrócić do Rzymu. Byłam wtedy bardzo dumna, że jestem polskim adwokatem.

Zdarza się, że broni też zabójców, okrutnych przestępców. - Z takimi sprawami radzę sobie bez problemu - przyznaje. - Dużo gorsze są te oddziałujące na emocje. Miałam raz bardzo ciężki przypadek. Broniłam ojca, który po śmierci żony wychowywał troje dzieci. Wykorzystywał seksualnie starszą córkę, a ta robiła wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę taty. Chciała tym oddalić go od swojej młodszej siostry… Te dzieci postanowiły uciec z domu. List, który zostawiły mną wstrząsnął. Napisały: „Tatusiu, kochamy cię, ale nie możemy tego dłużej wytrzymać”… To są najtrudniejsze sprawy, ale przysięga jest przysięgą. Każdemu człowiekowi trzeba dać szansę, a ja każdemu jestem w stanie podać rękę.

Nie jak w serialu

„(…) Dopuszczenie kobiet do studiów prawniczych byłoby środkiem nie prowadzącym do żadnego rozumnego celu, a mogłoby tylko wpłynąć szkodliwie na racjonalne przeprowadzenie w życiu społecznym podziału pracy ekonomicznej (…)” - ustawa komisji UJ, 1900 rok.

O poświęceniach Justyna Mazur mówi bez ogródek. Nie ma czasu na jogę czy przesiadywanie w kawiarniach, mimo że serialowe adwokatki takie przyjemności bez problemu wciskają w plan dnia. Gdy urodziła syna, na trzy lata wycofała się z zawodu, ale tłumaczy, że w tamtych czasach łatwiej było wrócić do pracy. Dziś konkurencja jest większa. - Kobiety chcące wykonywać ten zawód z natury rzeczy muszą coś poświęcić. Niektóre płacą za to samotnością. Doskonale wiem jednak, że dziewczyny z adwokatury potrafią być fajnymi, spełnionymi mamami czy partnerkami. Nasze umiejętności organizacji i myślenia perspektywicznego bardzo się tutaj przydają - tłumaczy.

Przynależność do ORA dołożyła do jej napiętego grafiku dodatkowe zajęcia i akcje, często niezwiązane z prawem. - Dzięki temu wciąż czuję się potrzebna. Wystąpiliśmy nawet w przedstawieniu dla dzieci. Myślę, że przebrani w kolorowe stroje skutecznie obalaliśmy stereotyp o sztywnych prawnikach - żartuje.

Takie odskocznie w tym zawodzie są bardzo potrzebne, bo mimowolnie chłonie się wszystko to, z czym przychodzą klienci. - Mój mąż też jest adwokatem. Nasz syn wspomina, że najgorsza zawsze była godzina, kiedy oboje wracaliśmy z kancelarii. Każde z nas opowiadało o sprawach z całego dnia, emocje się kotłowały. Musieliśmy to z siebie wyrzucić, a później już wracał spokój.

A Ty co, adwokat?

„Adwokatem może zostać każdy obywatel Państwa Polskiego bez różnicy płci” - dekret z dnia 24 grudnia 1918 r. w przedmiocie statutu tymczasowego Palestry Państwa Polskiego.

Izabela Kosierb chciała pracować z ludźmi odkąd pamięta. W szkole wstawiała się za kolegami i zabierała głos, gdy uważała, że komuś dzieje się krzywda. Często słyszała pytanie: „A ty co, adwokat?”. - Dziś mogę odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że tak - uśmiecha się z satysfakcją. W gimnazjum postanowiła, że pójdzie na prawo i dopięła swego.

Własną kancelarię prowadzi przeszło rok. Od wejścia w oczy rzuca się toga, starannie zawieszona na ścianie przy drzwiach. Jest jak niewypowiedziany komunikat o ciągłej gotowości do działania, choć - jak mówi się w palestrze - w todze lub nie, adwokatem jest się cały czas.

Patrząc na plan dnia adwokatki, nie sposób się z tym kłócić. Wstaje o 6 rano. Przed ósmą jest w kancelarii. Potem zaczynają się rozprawy, przeglądanie akt, spotkania z klientami o przeróżnych porach. - A kiedyś jeszcze trzeba popisać, więc jeśli nie mam na to czasu w ciągu dnia, to robię to dopiero po powrocie do domu. Nierzadko kończę pracę po godzinie 20, ale zdarza się, że pracuję również w nocy - przyznaje. To typowe początki w tym zawodzie.

Jest singielką, więc na co dzień nikt nie suszy jej głowy, że pracuje do późna albo że telefon dzwoni o dziwnych porach. Za to znajomi i rodzina ubolewają, bo niełatwo się z nią spotkać. Trud tej pracy poznała dopiero na aplikacji. Obrazy z seriali czy filmów poległy w zderzeniu z rzeczywistością. - Pracujemy na swoje nazwisko, jesteśmy na własnych działalnościach. Z jednej strony sami wyznaczamy sobie granice, z drugiej organizując pracę jesteśmy zależni od klientów, sądu… Osoby niezwiązane z prawem mogą być zawiedzione widząc, jak wygląda proces w Polsce. Często bywa on nudny i nie tak efektowny jak na ekranie telewizora, ale dla mnie występowanie przed sądem to magia. Każda sprawa potrafi być fascynująca - zapewnia.

Izabela Kosierb, adwokatka

Nie chodzi o płeć

Rok 1920. Pierwsza w Polsce obrona wnoszona przez kobietę. Aplikantka adwokacka Bolesława Rappaportówna reprezentowała 17-latka oskarżonego o kradzież. Zwyciężyła, chłopak został uniewinniony.

Izabela Kosierb przyznaje, że bardzo lubi sprawy karne. Nigdy nie zakładała, że może na nich wypaść gorzej, bo jest kobietą, chociaż rzeczywiście w tej branży wciąż przeważają mężczyźni. - Nie chodzi o płeć, a raczej o osobiste predyspozycje, odporność psychiczną, zainteresowania. W pracy nauczyłam ubierać się w mocny pancerz, którego nie noszę w życiu prywatnym.

Gdy pytam o przypadek, którego nigdy nie zapomni, wspomina sprawę jeszcze z aplikacji. Zastępowała mecenasa. Broniła oskarżonego, który popełnił - mówiąc fachowo - czyn o podłożu seksualnym potępiany społecznie. - Gdybym to ja była jego ofiarą, również oczekiwałabym dla niego surowej kary. Obrońca ma jednak ten przywilej, że nie poznaje tylko samego czynu, ale także człowieka, który za nim stoi. W tym przypadku oskarżony był osobą upośledzoną umysłowo, a przestępstwa dopuścił się po tym, jak pierwszy raz w życiu spożył alkohol. Widząc jak ten mężczyzna żałował tego, co zrobił, jak płakał, przepraszał swoją ofiarę i mając świadomość, jak ten czyn wpłynął na jego życie, pierwszy raz wzruszyłam się na sali rozpraw. Nie godziłam się z tym, co zrobił, współczułam ofierze, ale jego skrucha autentycznie mnie poruszyła…

W sądzie robi wszystko, co może, aby wygrać. To leży w adwokackiej naturze. Przegrana boli? - Boli, szczególnie, gdy wydaje mi się, że prawo powinno być po mojej stronie. Nieraz z powodu porażki zdarzy mi się uronić łzę. Jestem ambitna i uparta, ale ten zawód uczy pokory.

Przyzwyczaję się

Weronika Erdmann jest aplikantką. Ma zaledwie 24-lata, uśmiecha się od ucha do ucha. Na spotkanie przyszła prosto z aresztu. Była tam dziś pierwszy raz. - Uprzedzali mnie, żeby bardziej się zakryć. Strój sportowy zamiast sukienki - wyjaśnia, choć ma na sobie szpilki, eleganckie spodnie i koszulę. - Przekazywałam dokumenty klientowi. Chłopak młodszy ode mnie, właściwie dzieciak. Te kraty… Robią wrażenie, przynajmniej na mnie. Ale się przyzwyczaję - dodaje błyskawicznie.

Mama Weroniki jest nauczycielką, tata dziennikarzem. Córka prawniczka to powód do dumy. - Przez jakiś czas myślałam o zostaniu sędzią, ale koniec końców padło na aplikację adwokacką. Dziś myślę, że to najlepszy wybór w moim życiu - mówi.

Gdy dorastała, w telewizji leciała „Ally MacBeal”, więc nawet przez myśl jej nie przeszło, że sąd to nie najlepsze miejsce dla kobiet. Na aplikacji ma tyle samo koleżanek co kolegów. - Broń Boże, nie chcę dyskryminować płci przeciwnej, ale wydaje mi się, że kobieca intuicja i emocjonalność dają nam nawet pewną przewagę w tym zawodzie, szczególnie w sprawach cywilnych. Tym bardziej dziwi fakt, że przez tyle lat toga była zarezerwowana dla mężczyzn - dodaje.

W wolnych chwilach namiętnie czyta kryminały albo wskakuje na rower. Już dziś śmiało odpowiada, że nie obawia się żadnych spraw, nawet tych, gdy przyjdzie jej bronić osoby oskarżone o straszne czyny. - Prawo do obrony ma każdy - mówi z powagą. I odlicza czas do momentu, kiedy pierwszy raz będzie mogła założyć togę. Przed nią jeszcze dwa i pół roku aplikacji i pięciodniowy egzamin…

Weronika Erdmann, aplikantka adwokacka

Rok 1925. Helena Wiewiórska jako pierwsza Polka - adwokat zostaje wpisana na listę adwokacką. Przed pierwszą wojną światową w Polsce było już 200 adwokatek. Dziś kobiety stanowią przeszło 40 procent adwokatury w naszym kraju.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!