<!** Image 1 align=left alt="Image 211674" >Jedną z rewelacji minionego sezonu filmowego - „Życie Pi”, 11 nominacji do Oscara i cztery wygrane kategorie - dobrze jest oglądać z płyty.
Początek i końcówkę opowieści można sobie puścić na przyspieszonych obrotach, parząc w tym czasie herbatę. Dobite kiepskim dubbingiem, fragmenty te trącą bowiem nudą, belferstwem i sztucznością. Rozumiemy, że Ang Lee chciał nam zafundować moralitet w formie przypowieści o człowieku, który desperacko poszukiwał Boga i odnalazł go dopiero jako rozbitek na szalupie ratunkowej, uwięziony tam z zebrą, orangutanem, hieną i... tygrysem bengalskim.
<!** reklama> Każda, nawet najbardziej dramatyczna historia, wymaga jednak odpowiedniej oprawy. U Anga Lee oprawa jest, niestety, staroświecka i nieprzekonująca. Pisarz stracił wenę, a przypadkowy znajomy daje mu adres swego krewniaka o dziwnym imieniu Pi, który ma do opowiedzenia niezwykłą historię. Pi zrazu funduje pisarzowi opowiastkę w stylu kina familijnego, by wreszcie zabrać go na ocean, na którym dochodzi do katastrofy.
W tym punkcie opowieści wracamy ze świeżo zaparzoną herbatą i wpatrujemy się w ekran, pozwalając herbacie stygnąć przez najbliższą godzinę z kwadransem. W tym czasie ulatujemy w makrokosmos. „Życie Pi” warte jest wszystkich nagród filmowych, związanych z obrazem. Pokazano w nim spektrum współczesnych możliwości zabawy formą oraz mnóstwo oryginalnych pomysłów na wykorzystanie techniki w służbie artystycznej wyobraźni.
Obrazy nieba, oceanu, dziwnych stworzeń, które go zamieszkują, zapierają dech w piersiach. Na tym tle toczy się wzruszająca walka o przetrwanie, w której dwaj drapieżnicy - tygrys i człowiek - najpierw polują na siebie, by wreszcie zacząć się wspierać. Równie niezwykły okazuje się ich pobyt na wysepce pełnej surykatek - skrawku lądu wyjątkowo okrutnym dla przybyszów.
Niewiele później docieramy do zdarzenia, na którym film powinien się skończyć. Wtedy w głowie widza pozostałaby jedynie wspaniała aura wodnej tułaczki. Niestety, w Angu Lee ponownie odzywa się misjonarz albo psychoterapeuta. Każe głównemu bohaterowi opowiedzieć alternatywną wersję swych przygód, przypominającą dreszczowiec klasy B, a pisarzowi wybrać tę wersję, która wyda mu się bardziej inspirująca. Pisarz, na szczęście, ma dobry gust. My w tym czasie siorbiemy zimną herbatę.