Widzisz, co jesz, a więc wiesz, co jesz? Nic podobnego. W restauracji „Czarny Diament” można stracić zmysły. Dosłownie i w przenośni.
<!** Image 2 align=right alt="Image 113968" sub="Mirosław Stypczyński i Przemysław Buczkowski, kelnerzy z hotelu „Bohema” opiekowali się gośćmi restauracji „Czarny Diament” wyposażeni w noktowizory Fot. Tadeusz Pawłowski">Hotel „Bohema” swoich gości sadza w kompletnych ciemnościach… Na stołach pojawiają się talerze parujące potrawami, Bóg wie, z jakimi. Gdzieś słychać brzdęk sztućców o szklankę, nie wiadomo, gdzie… Ilu jest kelnerów, kto siedzi obok, co ja właśnie zjadłam?!…
- Chwycicie mnie państwo za prawe ramię, o tak – poucza kelner ciepłym, spokojnym barytonem (głos jest bardzo ważny, o czym przekonamy się później). – Poprawię ostrość noktowizora – manipuluje przy swoich goglach. – Pójdziemy tym korytarzem, za chwilę miniemy kotary, proszę uważać (faktycznie ocieramy się o jakieś zasłony), już za momencik… Witamy w „Czarnym Diamencie”.
Jesteśmy na miejscu. Dyskretna muzyczka w tle. Amerykańskie standardy jazzowe, aż chce się tańczyć… – Oto państwa stolik, uwaga, krzesło… Proszę podać mi rękę, ups, to chyba nie była pani ręka – ma ubaw kelner, który wszystko widzi. Niewidoczni goście wybuchają rechotem.
- O, dzień dobry – wita nas męski, rozbawiony głos z lewej strony. Z przodu zaś dobiega tłumiony damski chichot. – Wyjmij ten palec z mojego talerza! – karci swojego partnera jakaś pani. Sala reaguje na wszystko. Brakuje światła, ale nie humoru.
Na oko, na ucho raczej, można wyczuć, że w „Czarnym Diamencie” siedzi około ośmiu osób. Są przystawki. – Jecie państwo sztućcami? – rzucam w eter. – A gdzie tam – odpowiada mi ktoś. – Palcami, tak jest łatwiej… Ciekawe, jak będą wyglądać po wszystkim nasze śliniaki, bo kelnerzy zadbali, by ubrać nas, jak przedszkolaki. Dla dobra garderoby.
<!** reklama>Sałatka. Pomidorki koktajlowe, ogórek, koperek. Coś jeszcze. Ale co? Boczek? Mój towarzysz je chyba rybę. Śledzie? Łosoś? – Nie smakuje mi to – słyszę niezadowolenie.
Moim zdaniem, i jedno, i drugie palce lizać. Więc liżemy. Inni pewnie robią to samo.
Po przystawce zupa. – Tu chyba pływają kawałki ryby – podejrzewa „głos”. Łowię z sąsiedniego talerza rybę. A więc rybna. Moja zupa jest chyba szparagowa… A może jednak krem brokułowy? Pyszna. Nawet udaje się jeść łyżką.
Danie główne nie jest aż takim zaskoczeniem. Ryba, tradycyjnie podana, smażona? Ryż?... Mój partner z lewej strony myśli, że też je rybę i placuszki, chyba z mięsem.
Czas płynie szybko. Bardzo szybko. Deser. Koniec. Minęło prawie dwie i pół godziny. Tradycją ciemnych kolacji jest spotkanie z szefem kuchni. Tomasz Kosiński rozwiewa wszelkie wątpliwości.
- Boczek? W sałatce? Pieczony?... – pyta powoli mistrz. – Raczej nie… To były… ślimaki. Szok.
- Czy zupa była szparagowa? - jestem ciekawa. Szef kręci głową. – Brokułowa? Też pudło. – Cebulowa zupa, widzi pani, nawet pani nie pomyślała o cebuli… Druga zupa rybna? Hmm, ziemniaczana, ale fakt, z kawałkami ryby…
Placuszki nie były mięsne, tylko z mąki kukurydzianej. Pomyliliśmy polędwicę wieprzową z rybą, polewę orzechową z olejem słonecznikowym, boczek ze ślimakiem, szparagi i brokuły z cebulą, wreszcie rodzaje piwa.
- Na co dzień widzimy grzyby i wiemy, że jemy grzyby, a w ciemności wszystko się zmienia, odczucie smaków jest diametralnie inne. Bez oczu nie możemy być pewni, co jemy – mówi Tomasz Kosiński. – To bardzo ciekawy eksperyment…
Kiwamy głowami. Bo to rzeczywiście było niesamowite…
Warto wiedzieć
- Kolejne terminy kolacji to 4 i 18 kwietnia. Konieczna jest wcześniejsza rezerwacja. Czterodaniowa kolacja kosztuje 100 złotych.
- Idea jedzenia po ciemku narodziła się we Francji w XIX wieku. W Polsce tylko w Poznaniu i w Warszawie oferowano dotąd taką atrakcję. Ostatnio dołączyła Bydgoszcz, hotel „Bohema” przy ul. Konarskiego.