Delikatnie dotykam jedzenia palcami. Biorę widelec. Liście spadają w drodze do ust. Trudno jest jeść w całkowitym mroku.
<!** Image 3 align=none alt="Image 216029" sub="Fot.: Miasta Kobiet">
Godzina 17.45. Sobota. W parku Kazimierza
Wielkiego w Bydgoszczy jest słonecznie i ciepło. Podekscytowana, niespokojna, ściskając ukochanego za rękę przekraczam próg restauracji „Czarny Diament”, gdzie zjem pierwszy raz w życiu
kolację w całkowitych ciemnościach.
<!** reklama>
Już w progu hotelu „Bohema”, w którym mieści
się ten nietypowy lokal, kelner informuje nas, że musimy wyłączyć telefony, zegarki i wszystkie
świecące przedmioty, by nie zepsuć atrakcji sobie i innym. Mówi wolno, z powagą w głosie. Oboje odnosimy wrażenie, że również ze współczuciem,
jak pielęgniarka, która przygotowuje pacjenta do zastrzyku. Czyżby wiedział, że to, co nas czeka, nie będzie przyjemnym doświadczeniem?
MOŻNA SIADAĆ
W windzie opowiadamy o tym, na co jesteśmy uczuleni i czego nie lubimy. Lubimy wszystko i jesteśmy otwarci na nowe smaki. Po chwili stajemy w progu ciemnej sali. Kelner z noktowizorem
na jednym oku prowadzi nas do stolika. Idziemy gęsiego, trzymając się nawzajem prawą ręką za ramię. Jest z nami jeszcze jedna para, która
zaproszenie na kolację dostała w prezencie.
Odczuwam niepokój, bo w drodze jest całkowicie
ciemno. Poruszam się drobnymi kroczkami,
bo mam obawy, że się potknę i przewrócę.
Po dwóch minutach, które zdawały się trwać o wiele dłużej, kelner mówi: - Można siadać. Tylko gdzie? - myślę. Szukam ręką krzesła. Wyczuwam gładką powierzchnię. - Proszę usiąść - powtarza kelner.
Boję się, że krzesło stoi za daleko i usiądę na podłodze. Nerwowo szukam dłonią siedzenia. Jest! Siadam. Ciemność zaczyna mnie przerażać. Serce mocniej bije. Panicznie szukam wzrokiem jakiegoś źródła światła. Choć delikatnego, gdzieś w oddali. Nie ma. Pozostali uczestnicy kolacji - mój ukochany i para, która siedzi naprzeciwko nas, twierdzą, że czują się podobnie. Mężczyźni dodają jednak, że się nie boją, ale podejrzewam, że tylko zgrywają twardzieli. Oswajają swoje lęki
żartując.
Kelner pyta: Co się państwu na razie najbardziej podoba? - Wystrój - odpowiadają zgodnie. Wszyscy wybuchamy śmiechem.
ROZMOWA SIĘ KLEI
Kelner w noktowizorze zapewne widzi nasze przestraszone twarze. Musi mieć niezły ubaw. Instruuje: po prawej znajdziecie Państwo łyżkę i dwa noże. Po lewej dwa widelce. Gładzę obrus. Są! Ciężkie, zimne i gładkie w dotyku. Uśmiecham
się do swoich myśli: normalnie określiłabym
je inaczej, np. srebrne. Patrząc na nie, na pewno nie powiedziałabym o sztućcach, że są gładkie i zimne.
Jest duszno. Zamawiamy wodę. Za chwilę tuż przy mnie głośno bulgocze nalewana do szklanki
woda. Dziwię się, że aż tak wyraźnie to słyszę. Rozmawiamy zupełnie swobodnie z parą z naprzeciwka.
To ta nieznana, nowa, niepokojąca sytuacja sprawia, że całkiem obcy ludzie rozmawiają
ze sobą jak gdyby nigdy nic.
Kelner przynosi nietypowe serwetki - odpowiedniki
dziecięcych śliniaków i każdemu wiąże luźno na szyi.
ŚLIMAKI Z TRUSKAWKAMI
Słyszę kroki w oddali. Przystawka ląduje na stole.
W powietrzu unosi się zapach truskawek. Delikatnie dotykam jedzenia palcami. Liście i coś jeszcze. Sięgam po widelec. Nabieram kęs i okazuje się, że to nie takie proste - pusty widelec
ląduje w moich ustach.
Sukces przychodzi
za czwartym razem - wyczuwam rukolę, sos truskawkowy i coś śliskiego. Ślimaki? Kapary? Na koniec okaże się, że to mięso z kaczki. Rukola ma bardzo wyrazisty smak.
To niesamowite, że czuję wszystkie smaki jednocześnie i każdy z osobna. Zaczyna mi się podobać. Już się nie boję. Sztućce stukają rytmicznie o talerze. Raz po raz słychać śmiech, bo jedzenie uparcie spada z widelca. Rozkoszuję się smakiem i zapachem potraw, choć wciąż raz po raz rozglądam się z niepokojem
szukając źródła światła.
GŁODNE KROKODYLE
Podczas jedzenia zupy atmosfera zupełnie się rozluźnia. Pływają w niej lepkie stwory. Lekko słonawe. Ciekawe, co to jest? Ślimaki? Małże? Ośmiornice? Snujemy głośno fantazje - nie tylko kulinarne.
Za chwilę pod każdym z krzeseł otworzą się zapadnie i znajdziemy się w lochu pełnym krokodyli.
Danie główne pachnie pieczonym mięsem. Trudno je pokroić. Nabieram na widelec cały kawał i gryzę, jak dzieci w przedszkolu, które dopiero uczą się korzystania ze sztućców.
Mięso jest jedwabiste, delikatne. Nie jestem w stanie zgadnąć, jaki to rodzaj. Na koniec okaże
się, że to kurczak przygotowywany w niskiej temperaturze (stąd jego jedwabista konsystencja). Wyczuwam pyszny śmietanowy sos z cieciorką i soczewicą. I dwa małe, smażone placki, podobne do ziemniaczanych.
NIESPODZIANKI
Deser podawany jest już w oświetlonej sali na dole: czekoladowy suflet z ostrym chili, a do tego gałka lodów arbuzowych. Przychodzi do nas szef kuchni w wielkiej białej czapce kucharskiej.
Siada z nami przy stole. Namawia, by zgadywać, co jedliśmy. Największym zaskoczeniem było mięso - okazało się, że jest z kurczaka.
Niespodzianka to również placki, które przypominały ziemniaczane. Okazało się, że zostały zrobione z poszatkowanego selera. Świetny pomysł! Muszę wypróbować w domu. A kluski o konsystencji ośmiornicy, to grasica.
Kucharz przyznaje, że wszystkie potrawy w „Czarnym Diamencie” są o połowę mniej słone niż zwykle, bo w ciemności smaki odczuwamy bardziej intensywnie.
Inaczej odbieramy też współtowarzyszy kolacji. Nie wiemy, jak wyglądają, więc ich nie oceniamy. Jesteśmy bardziej otwarci w rozmowie, bo brakuje nam bodźców wzrokowych.
Pojawia się elegancki kelner w białych rękawiczkach i kawa. Przyda się, bo po dwugodzinnych wrażeniach w ciemności jestem zmęczona. Jedzenie w mroku nie tylko wyostrza zmysły, ale też podnosi adrenalinę. Przeżycie można porównać do przejażdżki karuzelą, choć jest ono zdecydowanie bardziej wysublimowane.
Następną kolację w ciemnościach zjadłabym już bez obaw. Wolałabym jednak konsumować ją sama, w pustej sali, w całkowitej ciszy. Aby tym razem już nic nie odciągało mojej uwagi od jedzenia.