Rozmowa z dr. JACKIEM LINDNEREM, językoznawcą, autorem licznych publikacji dotyczących współczesnej polszczyzny.
<!** Image 2 align=right alt="Image 144488" sub="Fot. Krzysztof Błażejewski">W swoich publikacjach zwraca Pan uwagę na zalew zapożyczeń z angielszczyzny we współczesnym języku polskim. Dlaczego tak się dzieje?
Polszczyzna chętnie chłonie zapożyczenia z innych języków. To nie jest współczesny trend, lecz stała tendencja od wieków, wielokrotnie w przeszłości postrzegana i wyśmiewana przez Krasickiego czy Słowackiego („pawiem narodów byłaś i papugą”). Wystarczy przywołać najbardziej popularną polską książkę, czyli Trylogię. Czy łatwo się ją czyta? Młodzież z trudem brnie przez liczne makaronizmy, jakimi posługują się występujące tam postaci. Obecnie nasz język zapożycza z angielszczyzny na potęgę, na skalę dotąd niespotykaną. Mamy do czynienia z anglicyzacją polszczyzny, ale nie tylko. Angielski wdziera się na tyle w naszą świadomość, że nie staramy się szukać językowych polskich odpowiedników ani tworzyć neologizmów. Adaptujemy poszczególne słowa i zwroty, co często doprowadza do absurdu.
<!** reklama>Robimy tak, bo jest nam łatwiej. Coraz więcej Polaków zna angielski, więc nie mamy dyskomfortu niezrozumienia.
Zgadza się, tylko że w ten sposób wykazujemy lekceważenie i brak szacunku dla polszczyzny, a tym samym naszej kultury i tradycji. Brońmy jej, póki czas. Przykre to, ale właśnie dziennikarze mają w anglicyzowaniu polszczyzny ogromny udział. Ile lat temu powiedział Pan po raz ostatni o główce tekstu a nie leadzie? Kiedy po raz ostatni użył Pan słowa przebój a nie hit? A zapowiedzi koncertów młodzieżowych? Tam już praktycznie wszystko jest po angielsku. Speedway zastąpił żużel, koszykówkę - basket, a co ciekawe odmienia się te nazwy według polskiej deklinacji, co brzmi śmiesznie. Amerykanizujemy, wymawiając nazwy lig zawodowych „Enbiej” czy „Enejżel”, a przecież skróty, nawet obcojęzyczne, czyta się po polsku!
Chyba najwięcej anglicyzmów spotykamy w handlu.
Jest on główną przyczyną psucia języka. Bezmyślnie wprowadza się anglojęzyczne zwroty, których wielu nie rozumie, ale ślepo powtarza, sądząc, że dzięki ich używaniu zyska w oczach kontrahentów jako znawca. Języki tzw. zawodowe nadziewane są słowami zrozumiałymi tylko w danym środowisku. Wielu uważa takie wyrażanie się za nobilitację zawodową. Chętnie podam kilka przykładów zaczerpniętych z branżowej prasy: „branding w segmencie premium”, „linia produktów regionalnych”, „niestandardowa akcja teaserowa”, „magazyn shoppingowy”. A proszę przejść się ulicami i popatrzeć na szyldy: Market Ogólnospożywczy, Studio Paznokcia, Tatoo Center, Queenfryz.
Czy to jest chwilowa moda, czy trend, który będzie się nasilał?
Nadużywanie angielskich słów i zwrotów będzie narastać. To czasem pomaga, bo kiedy się rozmawia w międzynarodowym gronie, wiele słów jest tych samych, a zatem łatwiej się rozumiemy. Dziś wszystko idzie w stronę jednego międzynarodowego języka, oczywiście na bazie angielszczyzny. Coraz mniej osób uczy się niemieckiego czy francuskiego - języków traktowanych jeszcze kilkadziesiąt lat temu niemal na równi z angielskim. Nie ma od tego odwrotu, choć trzeba mieć świadomość, jak wszyscy zubożejmy.
Podobne problemy przeżywają chyba jednak wszystkie narody.
Moim zdaniem nie. W Polsce jest to szczególnie widoczne. Przejdźmy się po Bydgoszczy i poszukajmy lokali, których nazwy oddają lokalny koloryt, odnoszą się do miejscowych mitów czy legend albo specyfiki miasta. Znakomicie wykorzystują to nie tylko Niemcy czy Włosi, ale także Bułgarzy, Czesi, Węgrzy. A my? Proszę bardzo: „Baalbek”, „Dolce Vita”, „Gallery”, „Hammurabi”, „Rooster”, „Green Way”, „Sphinx”. Trochę przypadkowo brzmi w tym gronie nazwa „Ogniem i Mieczem”, są też bodaj dwie „Karczmy”. Jedyny wyjątek w tym gronie to „Stary Port”.
Dlaczego tak się dzieje?
Z przyczyn natury socjologiczno-politycznej. Przeżyliśmy jako naród wiele zwrotów w historii: zabory, niepodległość, ponowne zniewolenie i raz jeszcze odzyskanie suwerenności. Tym zmianom towarzyszyło negowanie przeszłości. Musieliśmy budować na nowo. To musiało mieć wpływ na nasz sposób myślenia, postrzegania świata i nas samych, a zatem i na język, jakim się posługujemy. Do tego doszły wieczne spory o nasz stosunek do przeszłości, o jej ocenę. Z tego powodu nie mamy praktycznie żadnego produktu narodowego, z którego moglibyśmy być dumni. Dlatego z takim uwielbieniem traktujemy wygrane Adama Małysza, Justyny Kowalczyk, Artura Boruca, Roberta Kubicy, czwarte miejsce piłkarzy ręcznych, kogokolwiek, kto osiąga sukces poza Polską. Brak nam sukcesów. Jeżeli nie potrafimy ich znaleźć we własnym gronie, sięgamy po herosów innych narodów, a takimi w dzisiejszym świecie są głównie Amerykanie.
Uciekamy też coraz bardziej od spolszczania imion i nazwisk, nazw miast i rzek. Nikt dziś nie powie Jerzy Waszyngton ani tym bardziej Włodzimierz Putin, Małgorzata Thatcher, Mikołaj Sarkozy i nie napisze Szopen. Zamiast Dyneburg mówimy Daugavpils, zamiast Nowy Jork - Niu Jork i nawet staramy się wymawiać obce nazwy zgodnie z angielskim akcentem.
A nazwiska ludzi z krajów wschodnich, zwłaszcza sportowców? Przestaliśmy pisać nazwisko nowej żużlowej gwiazdy Bydgoszczy jako Sajfutdinow, piszemy z angielska Sayfutdinov, podobnie jak Povazhny zamiast Poważnyj. Gwiazdami baletu Opery Nova w Bydgoszczy są Białorusini i ich nazwiska także pisze się w wersji angielskiej. Jesteśmy niepewni siebie, wstydzimy się. Na wszelki wypadek naśladujemy zatem innych.
Nasz język zalała także fala wulgaryzmów.
Jestem wielkim zwolennikiem używania przekleństw, byle w sposób umiarkowany. Wulgaryzm powinien być dla nas czymś w rodzaju piorunochronu. Odreagowywać możemy w ten sposób stres, który towarzyszy nam na co dzień coraz częściej. Jeśli natomiast ktoś używa tych zwrotów jako przecinka, kropki, to oczywiście jest bardzo źle. Teraz klną wszyscy i uważają to za coś normalnego. Wychowałem się w dzielnicy Gdańska o złej renomie. Przeklinaliśmy bardzo, ale nigdy przy dziewczynach. Teraz to przestawicielki tej płci w młodym wieku używają tych słów najczęściej. Kiedyś wpadłem na pomysł, by podczas wykładu dla studentów urozmaicić go rozprawą prof. Jana Miodka na temat popularnego słowa na „k”. Rozejrzałem się po sali i dojrzałem... zakonnice. Przeraziłem się, ale nie mogłem się już cofnąć. Jakoś wydukałem tekst prof. Miodka. Po wykładzie podszedłem do zakonnic i je przeprosiłem, a one na to, że nic się nie stało, bo prowadzą zakład dla tzw. dziewcząt upadłych i słyszą wszystkie najgorsze słowa na co dzień.
A jak właściwie mówi nasza młodzież? Czy jej język też ulega przemianom, jak dorosła polszczyzna?
Gwara młodzieżowa urzekła mnie przed wieloma laty. Od tamtej pory zbieram i zapisuję zwroty, tworzę z nich słowniczek, prowadzę go do dziś. Specyfika gwary polega na stosowaniu określonych zwrotów. Służą one próbie zatajenia przed światem dorosłych najistotniejszych treści. Co jest w ten sposób kodowane? Określenia dotyczące stosowania używek, stosunku do szkoły, rodziców i spraw płciowych. To jest ogromny materiał. Zebrałem ponad 100 określeń klasycznego stosunku płciowego. Codziennie jakieś słowo umiera i kolejne powstaje. Przecież wielkim wydarzeniem, również pod względem językowym ze względu na stosowanie gwary młodzieżowej, było ukazanie się książki Dominiki Masłowskiej „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”. Minęło 10 lat i dziś używane tam zwroty są dla większości obecnych nastolatków niezrozumiałe. Nie dlatego, że książka pisana była w Wejherowie, a nie w Bydgoszczy, lecz z tego powodu, że język jest bardzo żywym tworem, zwłaszcza w tym środowisku. Tak było zawsze. Kiedy czyta się „Wspomnienia niebieskiego munurka”, „Syzyfowe prace” czy książki z serii przygód Tomka Wilmowskiego to ich bohaterowie mówią piękną czystą polszczyzną. A przecież na pewno i ówczesna młodzież miała swoją gwarę. Tylko że nie została ona utrwalona. Z gwar młodzieżowych sprzed lat zostały nam nieliczne słowa, np. nazwy przemiotów szkolnych (matma, gera, biola), określenia: fajny, plereza.
Proszę o kilka przykładów zaskakujących określeń używanych przez młodzież.
Wymienię może tylko kilka zaczynających się na A: „Adolf” to każdy Niemiec, „akcja” to dawka narkotyku, „ananas” to ani owoc, ani niesforny chłopak, ale cwaniak, „aniołki” to szkolni księża i zakonnice, „antyki” to starsi ludzie, a „atomówka” to jedynka w szkole. Niektóre określenia stosunku płciowego: bomrać się, kulać dropsa, migolić się, nurkować, pukać, szurać się, wycinać origami, zakisić ogórasa. Męskie organy płciowe to dwururka, fistaszek, fred, gacek, smyczek, mikrofon, żeńskie piersi to np. banie, balkony, dynie albo uszy spaniela.
Czy jest pan purystą językowym?
W żadnym wypadku tak o sobie nie mógłbym powiedzieć. Nie mogę nim być, bowiem nie miałbym wówczas pola do badania przemian języka.
Teczka osobowa
Jacek Lindner
Urodził się w 1954 r. w Sopocie.
Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, dokrotyzował się z historii prasy na UMK w Toruniu.
Przez dwadzieścia lat był dziennikarzem na Wybrzeżu.
W Bydgoszczy mieszka od 1996 r.
Obecnie jest pracownikiem Instytutu Kulturoznawstwa i Filozofii Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy i przygotowuje monografię prasy kujawsko-pomorskiej po 1989 r.