<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Dym bitewny opadł. Zapadła cisza. Aż zaskakująca, bo wydawało się, że po ubiegłotygodniowym finale festiwalu Eurowizji w Moskwie będzie długo huczało. W końcu Rosjanie nadęli się niemożliwie i pokazali nam szoł na absolutnie ekstraklasowym poziomie - kosztujący podobno wagon pieniędzy. Nie tylko dlatego powinno jednak zahuczeć. W tym roku największy telewizyjny popfestiwal Europy przeszedł przecież burzliwą rewolucję.
<!** reklama>Po raz pierwszy wymuszono na przykład nowy system dostępu do finału (największe kraje starej Unii zapewniły sobie ekstraprzywileje, co chyba nikogo już nie dziwi) oraz - a może przede wszystkim - zmianę zasad głosowania. Do tej pory słychać było ogóle maślenie o wspólnej Europie, a w kuluarach trzeszczało aż strach, bo w głosowaniach telewidzów rządziły lokalne sojusze, narodowe sympatie i ambicje Europy ubogich kuzynów. Zresztą nie tylko Bałkany głosowały na siebie - kraje postradzieckie tak samo. Skandynawowie również się wspierali. Niby chodziło o kulturową wspólnotę i podobne gusty, ale tylko niby. No a my? Jak zwykle nie należeliśmy do żadnej grupy i jako ci nielubiani biadoliliśmy co roku z powodu niecnych spisków innych. Teraz głosy widzów połączono z głosami jury, co nieco wyprostowało wyniki, choć nie do końca.
Największe zmiany zaszły jednak w jakości samej propozycji. Jak się wydaje, największe kiczowisko wszechświata, z którym widzowie utożsamiali przez dekady festiwal Eurowizji, mamy za sobą. Przez lata był to synonim totalnej szmiry (ba, złorzeczyliśmy wielokrotnie, że wysyłając tam Szcześniaka czy „Piaska”, jesteśmy zdecydowanie za ambitni, że nawet Ivan i Delfin to za dużo). I rzeczywiście, Eurowizja w czasach, kiedy wygrywał transwestyta Dana International, była przeglądem dziwactw z cyrku Europa. W tym roku większość propozycji to całkiem przyzwoity pop, do tego obudowany dopracowanymi tygodniami występami. Prawie każdy wykonawca serwował nam profesjonalny show, z tancerzami, wygibasami i efektami specjalnymi. Czasy gwiazd estrady, które rozpaczliwie grały twarzą, śpiewając samotnie na scenie o utraconej miłości, na szczęście minęły.
Rosjanom wyszła więc megaimpreza - sama hala miała wielkość lotniska, a żarciki rosyjsko-światowe nie były najgorsze. Tyle że piosenka, którą zaprezentowali Rosjanie, nie chwyciła, choć to na pewno jeden z najbardziej niedocenionych utworów.
Tegoroczną Eurowizję zapamiętamy jednak przede wszystkim dzięki zwycięzcy - norweskiemu wykonawcy „Bajki”, sympatycznemu, przystojnemu chłopakowi, który bezpretensjonalnie zaśpiewał popowy szlagier, a pięcioosobowy team towarzyszący zafundował nam przy okazji zgrabny spektakl. A na marginesie - zwycięzca to Białorusin, który jako dzieciak wyjechał do Norwegii i teraz dziękował publice na przemian po norwesku, angielsku i rosyjsku. Po prostu nowa Europa.