Aleksander Doba za pół roku kończy sześćdziesiąt lat. Od dwudziestu sześciu pływa kajakiem. Wyczynów pozazdrościłby mu niejeden młodzieniec.
<!** Image 2 align=right alt="Image 19058" >- Zawsze lubiłem aktywnie spędzać czas - twierdzi Aleksander Doba. - Pasjonowały mnie turystyka piesza i rowerowa. Latałem szybowcami i skakałem ze spadochronem. W 1980 roku kolega z pracy namówił mnie na spływ kajakowy. Złapałem bakcyla. Miałem wtedy 33 lata. Od tego czasu kajakarstwo stało się moją miłością.
Nie ograniczał się w tym co robi. Próbował swoich sił na rzekach, rzeczkach, morzach i rwących potokach górskich. Pływał sam i w grupie. Zawsze jednak czuł pewien niedosyt.
- Zawsze pływałem dłużej niż inni - mówi pan Aleksander. - Kiedy kończyliśmy spływ, wszyscy dopływali wypompowani do brzegu, a ja płynąłem gdzieś dalej, żeby jeszcze chwilę powiosłować. To natchnęło mnie, żeby spróbować czegoś więcej niż spływów.
Przewiosłowane tysiące
W 1989 roku jako pierwszy przepłynął Polskę po przekątnej - z Przemyśla do Świnoujścia. Zajęło mu to 13 dni. Jako pierwszy opłynął też morską granicę Polski, płynąc z rodzinnych Polic do Elbląga. W 1999 roku zrealizował jeden ze swoich najbardziej ambitnych pomysłów. W 80 dni samotnie przepłynął kajakiem 4227 km, okrążając Bałtyk. Nie spoczął jednak na laurach. Już rok później wyruszył w swoją największą wyprawę - kajakiem za północne koło podbiegunowe. W 101 dni przepłynął 5369 km z Polic do Narwiku. Dokonał tego na mierzącym 5,30 m morskim kajaku typu „North Sea Star” polskiej produkcji, w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Na kajak zabrał sprawdzony sprzęt, który słuzył mu podczas poprzednich morskie wyprawy. Bagaż, łącznie z kajakiem ważył ok. 80 kg. Nie obciążał go prowiant, ponieważ dzielny policzanin często zawijał do portów. Jadł i pił to, co na bieżąco kupował w sklepach.
Morze to nie zabawa
Pełne morze Aleksander Doba ujrzał dopiero po ośmiu dniach wiosłowania, ponieważ pierwszy etap podróży wiódł zgodnie z planem przez wewnętrzne wody północnych Niemiec. W jego wyprawach zawsze pierwsze skrzypce grała dusza turysty.
- Starałem się dotrzeć do najtrudniejszych, a zarazem najpiękniejszych miejsc, najciekawszych ludzi - wyjaśnia miłośnik kajakarstwa. - Zawsze kierowała mną ciekawość świata i nieznanych miejsc. Lubię je poznawać. Po tym, co przeżyłem, mogę z ręką na sercu oznajmić, że Europa widziana z wody jest przepiękna. Tego, co oglądałem płynąc, nie da się dostrzec z innej perspektywy. Nie chodzi tylko o miejsca. Kontakt z przyrodą jest niesamowity. Nigdy wcześniej nie widziałem z bliska ośmiu orłów bielików na raz, nie mówiąc już o fokach. Tego nie da się zapomnieć.
Jednak samotna wyprawa kajakowa przez międzynarodowe wody, to nie tylko podziwianie widoków. Wiele razy na swej drodze kajakarz napotkał trudności, z którymi niełatwo było sobie poradzić.
- Przede wszystkim była to walka z żywiołem - wspomina podróżnik. - Silny wiatr i pięciometrowe fale dla gościa siedzącego w kajaku to nie jest bułka z masłem. W takich momentach przydaje się doświadczenie zdobyte na przykład podczas górskich spływów. Najbardziej dramatyczne przeżycia zafundowała mi jednak nie przyroda, a natura ludzka. Pewnego razu duńscy żołnierze postanowili ostrzelać mnie z lądu. Strzelali do mnie seriami z karabinów maszynowych, a do wody, pięćdziesiąt metrów ode mnie, wpadały jakieś wielkie pociski. To było naprawdę paskudne uczucie.
Teraz pora na Atlantyk
- Łotysze nie poinformowali mnie, że muszę się meldować w każdym porcie i w pewnym momencie, na pełnym morzu zawróciła mnie straż graniczna. Musiałem pod prąd, pod fale podpłynąć do ich łodzi. Na szczęście wszystko udało się wyjaśnić i mogłem płynąć dalej - mówi Doba.
<!** Image 3 align=left alt="Image 19059" >Po ponad stu dniach samotnego wiosłowania (średnio 50 km dziennie) Aleksander Doba, 6 października 2000 r. dotarł wreszcie do Narwiku. Następnego dnia symbolicznie zakończył swoją wyprawę odpalając na cmentarzu wojennym świecę dymną. W ten sposób złożył hołd spoczywającym tam 97 polskim żołnierzom z Brygady Strzelców Podhalańskich, którzy polegli tam w 1940 r. w bitwie o Narwik.
Jak dotąd, nikt nie odważył się powtórzyć, a tym bardziej pobić wyczynu pana Aleksandra. On sam w 2004 roku, razem z kolegą wyruszył na kolejną, dziką wyprawę... do Afryki. Chcieli przypłynąć Atlantyk. Niestety, po kilku dniach wystąpiły poważne komplikacje - kolega został okradziony. Dzielni podróżnicy zamiast zmagać się z przyrodą, musieli zmierzyć się z afrykańskimi urzędnikami i walczyć o nowe papiery dla okradzionego.
- Ten Atlantyk wciąż mnie kusi, choć jest to już chyba nierealny pomysł - żałuje Aleksander Doba.