<!** Image 2 align=none alt="Image 197969" sub=""Truskawkowa niedziela" Fot. Dariusz Bloch">
Niemieckie
pieniądze, proniemiecka wymowa
Nie
jest to sztuka antypolska, tylko proniemiecka. Już przez sam fakt
wypreparowania z wydarzeń II wojny światowej tylko jednego
wydarzenia, które chluby Polakom nie przynosi. (Cytat ze sztuki:
„Odebrało ono
Polakom niewinność ofiar.”).
Wprawdzie anonimowy dyrektor projektu__pojednania i przyjaźni
prosi, wręcz błaga, aby chociażby tylko pamiętać, że miedzy
pierwszym września (napaść Niemiec na Polskę) a piątym września
(początek rozstrzeliwania Polaków przez oddziały Wermachtu) był
jeszcze trzeci września, aby
uznać, że to się zdarzyło,__tylko tyle
(dywersja niemiecka wywołująca brutalny i ślepy odwet Polaków,
zwany Krwawą
Niedzielą), to
jednak zarówno te graniczne daty, jak i całe pięć lat
niemieckiego terroru w znacznej części Europy to zbyt poważny
kontekst owego bydgoskiego absurdu i wstydu, aby sprowadzić go do
podręcznikowych zapisów. Bo Mieszko
Szmit (Piotr
Stramowski), luzacki
przedstawiciel trzeciego pokolenia od tych wydarzeń, cytuje tylko
zasłyszane i wyczytane słowa, sam zbytnio nie przeżywając ani
dramatu swego dziadka _Kazimierza_ani dramatu narodu
polskiego. „_To nie
jest ważne, wojna_”
– mówi.
Proniemieckie
światło pada już od samego początku na bydgoską scenę, na
której 13 października 2012 roku odbyła się premiera
„Truskawkowej
niedzieli_” w
wykonaniu połączonego zespołu _Teatru
Polskiego z
Bydgoszczy i Landesbühne
Nord Niedersachsen z
Wilhelmshaven. Adolf Hitler w Gdańsku rekapituluje (nagranie +obrazy
filmowe) wojnę niemiecko-polską z września – października 1939
roku. Prowokacyjnie zaczyna od pochwały męstwa prostego żołnierza
polskiego, szydząc natomiast z dowództwa, rządu, ale przede
wszystkim eksponując przejawy barbarzyństwa po stronie polskiej.
Oczywiście, że chodzi tu przede wszystkim o Bromberger
Blutsonntag, bowiem
to fatalne wydarzenie stało się pretekstem do praktykowania przez
Niemców na wszystkich frontach bezprecedensowego barbarzyństwa
przez całe pięć lat wojny. Ta tyrada szalonego Führera zaciążyła
na całej fabule wspomnianej sztuki.
Słowo
po słowie, krok po kroku odsłania się krwawa tajemnica Kazimierza
Szmita (Roland
Nowak):
Będąc
polskim harcerzem, drągiem zakończonym gwoździem zaciukał
niemieckiego rówieśnika, który na swój sposób też „czyścił
Bydgoszcz_” oraz
niemiecką kobietę. („_Ach,
jak ona krzyczała!”).
A.
Hitler organizację wojny obronnej 1939 roku nazwał szyderczo
„polską_”,
a _Anna
(Julia Blechinger),
tłumacząc poparcie udzielone faszystom przez bydgoskich Niemców
tęsknotą za niemiecką ojczyzną, którą była tu do 1920 roku („I
nagle stała się tu Polska”).
Niedwuznacznie nazywa Polskę („Co
to za dziwne słowo, Polska!”)
– chlewem (–„_Nazwijmy
ten kraj Chlewem_”
). (Rzeczywiście, Niemcy nazywają Polskę chlewem, ale jeszcze
większym chlewem jest Rosja, ale nie brzydzą się z nią pozostawać
dziś w bliskich kontaktach i rozgrywają razem Europę).
Proniemiecka
wymowa „Truskawkowej
niedzieli_” wynika
też z faktu nierównowagi między ekspozycją walorów
przedstawicieli obu nacji. Współczesny młody Polak, czyli _Mieszko__Szmit
(Piotr Stramowski)
jawi się jako kabotyński pseudo-narodowiec, tłumaczący, że jego
nazwisko jest czysto polskie, a nawet szlacheckie. To on w jakiejś
sztubie w Wilhelmshaven urządza histeryczną scenę ze śpiewem
„Polen, Polen,
überalles_”, a jego
dziadek _Kazimierz(Roland
Nowak), stając w
obronie wnuka, wyciąga zardzewiałego visa.
Mieszko, zafascynowany urodą i inteligencją tłumaczki Dory
(rewelacyjna kreacja Kathrin
Ost w bardzo trudnej,
dwujęzycznej roli, nie znając języka polskiego 80 procent tekstu
wypowiada w tym języku), wmawiającej jej, że jest ukrytą
Polką, a na imię ma naprawdę Dorota.
Typowy kompleks polski, z którego tak kpią na Zachodzie!
Role
Niemców, a raczej Niemek są bardziej szlachetne i mądre.
Egzaltowana, tkwiąca w poetyckim świecie Anna
(Julia Blechinger)
z filozoficzną równowagą reaguje na nieoczekiwane zwroty akcji, w
tym dramatyczne wyznanie Kazimierza
Szmita. Dora
jest jeszcze bardziej szlachetna, bowiem poszła na polonistykę
zafascynowana mitem świętych__Polaków,
błogosławionych ofiar.
Szczerze chce pomóc tym nieszczęsnym Polaczkom
wykaraskać się z opresji spowodowanej owymi ekscesami w sztubie.
Nie brzydzi się głupkowatym Mieszkiem
i pozytywnie reaguje na jego wyznanie miłosne (świetna scena
kobiecego całowania). Mówi bardzo mądrze: „Nasza
przyszłość ma przeszłość_”
i bardzo szczerze przeprasza za cały ogrom niemieckiego
barbarzyństwa, choć przecież jako przedstawicielka trzeciego
pokolenia wcale nie musi, co oczywiście przypomina jej dobroduszny i
emocjonalny Mieszko_.
Nie
było zamiarem twórców „Truskawkowej
niedzieli_”
analizować z perspektywy historycznej wydarzeń 3 września 1939
roku. Nie odpowiedzieli na pytania o winę, nie wskazali ofiar i
katów. I dobrze. Niedobrze jednak, że wprowadzili do biografii_Brombergerów,
niezgodnie z historycznymi faktami, niemiecką propagandową
kategorię wypędzonych.
Rzeczywiście, Niemców po II wojnie światowej wypędzali zarówno
Polacy jak i Czesi, choć proceder ten miał pełną akceptację
aliantów, to jednak w żaden sposób nie dotyczy to Bydgoszczy. Sami
znad Brdy i Wisły zmykali pieszo i na wozach mroźnym styczniem 1945
roku na wieść o zbliżaniu się barbarzyńskiej
Armii Radzieckiej.
Asymetria
wymowy spektaklu ma miejsce nie tylko we wzajemnych animozjach i
antypatiach, ale także w fascynacjach. Niemcom w zasadzie niewiele w
Polsce, oprócz świetnych ciastek, w tym rogali
marcińskich się
podoba. Fascynują są jedynie swoją Heimat
na polskiej ziemi. Polakom zaś, szczególnie dziadkowi Kazimierzowi,
imponuje pięknyniemiecki językoraz literatura.
Aż do utraty kontaktu z rzeczywistością zwiedzał muzeum J.W.
Goethego w Weimarze. Mieszko
natomiast z młodzieńczą pasją wymienia nazwy wypasionych
niemieckich narzędzi zabijania. Jak dziecko cieszy się, że
potraktowali normalnie, a nawet życzliwie jego waletowanie w
luksusowym hotelu. „Zaproponowali
nawet spełnienie życzeń swoich gości”.
Proniemiecka
wymowa „_Truskawkowej
niedzieli_” wydaje
się być rezultatem polskich zaniedbań, safandulstwa wręcz, bowiem
Niemcy na pewno w tym projekcie, który z punktu widzenia
politycznego był im bardzo na rękę, nie doprowadziliby do kryzysu,
gdybyśmy postawili swoje warunki.
Jeśli
reżyserka Grażyna
Kania, na stałe
mieszkająca w Berlinie, podczas rautu premierowego publicznie
ogłosiła, że podczas
wspólnej pracy nad sztuką nie było żadnych konfliktów, _to
znaczy, że nie zadbała o coś, co nazywa się górnolotnie _polską
racją stanu. Bo przy
analizowaniu tak trudnych i subiektywnych problemów konflikty są
przecież nieuniknione, rzecz tylko w sposobie ich rozwiązywania.
Niemcy zapłacili za znaczną część projektu (Kulturstifitung des
Bundes, Wunderlust Fond), warsztat pisarsko-traslatorski założono w
Berlinie, więc i taki mamy efekt. Szkoda, bo odważne sięgniecie po
przemilczany bądź tylko jednostronnie naświetlany, ale jakże
bolesny dla ofiar i oprawców, problem bydgoskich wydarzeń z 1939
roku, wymagało większej staranności i powagi. A tu współautorka
scenariusza Katharina
Gericke pisze o_„najweselszych i
najbardziej kolorowych_”
doświadczeniach we współpracy z Arturem
Pałygą (współautor)
i Iwoną**Nowacką **(tłumaczka
i kuratorka projektu). Atmosferę rekonstrukcji, bo przecież wiele
tu było rekonstrukcji, choćby świadomości uczestników krwawych
wydarzeń z 1939 roku, najlepiej oddaje poniższe zeznanie Niemki: „_Z
dyktafonu rozbrzmiewają śmiechy, rozbrzmiewają dwa języki, trzy
głosy, skrzypienie desek mojej starej podłogi, potem znów śmiech
i dzwonienie kieliszków przy toastach_”.
No cóż, można i tak po 73 latach podchodzić do życiowych
dramatów swoich dziadów.
DyrektorTeatru PolskiegoPaweł Łysak
twierdzi, że teatr ma ten przywilej, że może wzruszyć problem,
ale go nie rozwiązywać. Prawda, tylko, że wzruszenie problemu
związanego z ludzką śmiercią i, splątanymi przez czynniki
zewnętrzne biografiami, powinno odbywać się w atmosferze powagi i
delikatności w stosunku do ludzkich życiorysów, a nie wśród salw
śmiechów i „dzwonienia
kieliszków przy toastach_”.
Oczywiście, że jedynym ze sposobów _oswojenia
śmierci, może byćwisielczy humor,
ale zasadne jest to raczej w przypadku bezpośredniego zetknięcia
się ze śmiercią, przede wszystkim swoją, a nie podczas – jakby
na to nie patrzeć- historycznej rekonstrukcji tragedii dwóch
narodów. K. Gericke
wykazała się typowo niemiecką, rubaszną gruboskórnością,
wciągając w ten odmęt, naiwnych, ugrzecznionych Polacken.
Abstarachując
od fundamentalnej wady „Truskawkowej
niedzieli_”, jaką
jest brak równowagi w
wymowie ideologicznej
(trudno inaczej, bardziej po ludzku nazwać ten element dramatu)
trzeba podziwiać gęstość treści. Nagromadzono w niej tak dużo
wzajemnych, nawarstwiających się przez lata, relacji Polacy-Niemcy,
że w drugiej części sztuki dochodzi do _mnogogłasija,
czyli równoległych dialogów obydwu polsko-niemieckich par. Widz
nie wie co śledzić, gubi się, oprócz oczopląsu
pojawia się woda w
mózgu, ale o to
chyba chodziło. Rzeczywiście, relacje polsko-niemieckie są tak
skomplikowane i tak niejednoznaczne, że nikt nie jest w stanie
powiedzieć ostatniego słowa. Niczyje też nie jest na wierzchu. Ta
eskalacja słów i problemów kończy się bardzo trywialnie i po
ludzku filmowymi wspominkami, jak
to miło było być sąsiadami w przedwojennej Bydgoszczy.
„I nagle coś
zdechło”
Bardzo
dobra to kulminacja dramatu.
Trzeba
jednak wspomnieć o pewnej wadzie kompozycyjnej. Jest nią aplikacja
dwóch poetycko-symbolicznych tekstów „Podróż
Elsy. Chwila na wieczność_”Kathariny Gericke,
z którą męczyła się, a przez to wiele straciła na klarowności
swojej roli, bardzo doświadczona aktorka Julia
Blechinger oraz-
jakby w odpowiedzi, _aby
nie być gorszym –
skądinąd świetna, ale też bez wyraźniejszego związku z
całością, przypowieść „Pokaż
rany_” Artura
Pałygi. Obydwa
kawałki są, jakby ni przypiął ni przyłatał w
realistyczno-refleksyjnym tekście dramatu. No, ale taka, collage,
maniera zapanowała przed kilkoma laty w bydgoskim _Teatrze
Polskim.
Jeśli
idzie o kunszt aktorski, to lepszy bardziej, rzetelny, nie tylko pod
względem rzemiosła warsztat (utrwalająca się w pamięci widza
szczera emocjonalność Kathrin
Ost, zbiegająca się
z jej fascynującą kobiecością) zaprezentowała strona niemiecka.
Artykulacja, zarówno niemiecka jak i polska była bardzo dobra, z
wyjątkiem, jakby mruczenia
pod nosem, ale tego
chyba wymagała jego introwertyczna rola, Rolanda
Nowaka. Scenografia
(Stephan Testi)
– skromna i jakby banalna: posąg Łuczniczki odwrócony tyłkiem
do publiczności oraz kontury dachów i ścian bydgoskich kamienic.
Skądinąd trudno jednak wymagać czegoś ciekawszego, bogatszego,
skoro był to typowy teatr
słowa (wreszcie w
Bydgoszczy!).
Niezłym
chwytem kompozycyjnym, obnażającym bebechy teatru, co od czasów
Jerzego Szaniawskiego jest w wielu teatrach wręcz
ekshibicjonistyczną obsesją, jest ulokowanie na scenie pod
postacią suflerki Iwony
Nowackiej, która
odegrała też niebagatelną, bo spinającą rolę w realizacji
całego projektu (nagroda?). Przesuwana niczym mebel przez aktorów,
trzymając na kolanach scenopis, z uwagą śledzi przebieg akcji,
zupełnie jakby pilnowała, czy wszystko biegnie właściwym kursem.
Jej rolę można przyrównać do roli cenzora, albo…kapo.
Interesująca to wieloznaczność.
Ostatecznie
mamy na bydgoskiej scenie coś, o czym można mówić, tylko, że kto
będzie mówił, skoro podczas premiery sprzedano jedynie pięć
programów, a stała, czyli licealna część bydgoskiej publiczności
żywo reagowała jedynie na kabotyńskie witze. Nagradzana to
ostatnia scena, ale na
mieście, czyli w
kraju mówi się z
przekąsem, że teraz
w Polsce, nagradza się spektakle, których nikt nie ogląda.
Teatr
w Polsce przeżywa poważny kryzys, także w grodzie nad Brdą i
Wisła.
Stefan Pastuszewski
<!** reklama>