https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ten miły hałas przy stole

Justyna Król
Zapach świątecznych pyszności. Gwar dzieci biegających między krzesłami. I stół, przy którym jest niezwykle ciasno...

Zapach świątecznych pyszności. Gwar dzieci biegających między krzesłami. I stół, przy którym jest niezwykle ciasno...

<!** Image 2 align=right alt="Image 115992" sub="Liczne rodzeństwa. Czasem drą z sobą koty, ale zwykle skoczyliby za bratem czy siostrą w ogień / Fot. Jupiterimages">Nie każdy ma w swych wspomnieniach taki rodzinny obrazek, ale są i tacy, którzy tak spędzają każde święta. W licznej rodzinie święta mają wyjątkowy charakter.

- Jest głośno i tłoczno, ale najwięcej zamieszania, odkąd pamiętam, było podczas samych przygotowań - opowiada 23-letnia Monika Kohls, która ma czworo rodzeństwa: dwie siostry i dwóch braci.

Jej mama, aby coś w spokoju upiec czy ugotować, wstawała o czwartej rano, bo gdy tylko dzieci się obudziły, nie miała już żadnych szans, by to zrobić. Od razu zaczynała się bieganina po domu.

Dyżur ze święconką

- Nie wyobrażam sobie spędzania świąt w ciszy, bez tego specyficznego hałasu. Mam czterech młodszych braci. Moja mama też pochodzi z wielodzietnej rodziny, więc zarówno przy bożonarodzeniowym jak i przy wielkanocnym stole zawsze było nas dużo - wspomina Beata Krzemińska, rzeczniczka prasowa marszałka województwa kujawsko-pomorskiego.

<!** reklama>A święta to nie tylko biesiadowanie, ale też wspólne przygotowania. W rodzinnym domu pani Beaty podział obowiązków był jasny.

- Tata odpowiadał za ugotowanie jaj, my za ich ozdabianie. Mama tworzyła piękne wzory na skorupkach z użyciem wosku, ucząc nas, jak się robi tradycyjne pisanki. My mieliśmy swoje sposoby - wyklejaliśmy, malowaliśmy. Wszystkie opcje były dozwolone - opowiada.

- Pamiętam, że mama robiła wydmuszki, które później malowaliśmy. Ale jaki kolor miały nasze pisanki, już nie mogę sobie przypomnieć. Chyba zawsze była wojna przy ich ozdabianiu. Albo je potłukliśmy, albo tak pomieszaliśmy farbki, że i tak w końcu wszystkie skorupki miały jedną barwę - wspomina Monika Kohls.

Oczywiście, wytwory dziecięcej wyobraźni trafiały do koszyczka ze święconką, z którym potem trzeba było wybrać się do kościoła.

- Najpierw ze święconką chodziłam ja, potem każdy z moich braci, który był już po komunii świętej. Dyżurny zmieniał się co 2-3 lata, bo takie są różnice wieku między nami. Kiedyś najmłodszy się zbuntował i zamiast do kościoła poszedł sobie ze święconką na spacer. Podzieliliśmy się nią tak jak zawsze. O tym, że to... nie było poświęcone, dowiedzieliśmy się po latach - opowiada Beata Krzemińska.

- Do kościoła nie mieliśmy blisko, ale mama co roku się poświęcała i wcześnie rano szła na rezurekcję, aby w czasie, gdy my pójdziemy na późniejszą mszę, przygotować dla nas świąteczne śniadanie - mówi Monika Kohls.

Bardzo mokry dyngus

Po śniadaniu był czas na upominki od zająca, wręczane w różny sposób. W wielu polskich domach chowa się słodkości i drobne prezenty dla dzieci w ogrodzie.

- To frajda. Dziś, wraz z braćmi i ich żonami dbamy o to, aby nasze pociechy mogły się cieszyć tą wielkanocną zabawą. Jeśli spotykamy się u mnie, niespodzianki od zająca chowamy zwykle w lasku obok domu - mówi Beata Krzemińska.

A następnego dnia wodna wojna śmigus-dyngus.

- Jeśli była dobra pogoda, skradaliśmy się z wiadrami wokół domu. Bez podziału na dziewczyny i chłopaków, cała piątka się oblewała - wspomina Monika Kohls.

- Tego dnia miałam ciężko. Czterech braci i tata, który jest rannym ptaszkiem, czatowało na mnie, gdy jeszcze spałam. Ja nigdy nie zapomniałam o zemście w „lany wtorek” - twierdzi Beata Krzemińska.

Bitwa o książkę

Wychowywanie się w dużej rodzinie to jednak nie tylko święta. Ma ono swoje plusy i minusy. Każdego dnia trzeba pamiętać, że nie jest się jedynym oczkiem w głowie rodziców.

- Trzeba walczyć o swoje. Nigdy nie wybaczę siostrze, że mogła mieć sama pokój. Ja byłam łobuzem, ona taka uporządkowana. Darłyśmy koty. Do tej pory pamiętam, jak w szkole średniej biłyśmy się o jakąś książkę. Nie przypominam sobie finału, ale chyba wygrałam, bo tę książkę mam dziś u siebie - wspomina Monika Kohls.

Pani Beata musiała opiekować się młodszymi braćmi. Ponadto jako jedyna w domu kobieta oprócz mamy musiała przejąć też „babskie” obowiązki.

- Buntowałam się, gdy trzeba było sprzątać co tydzień. Zazdrościłam koleżankom, które dzieliły się tym z siostrami - wspomina.

Jednak, jak zapewnia, gdy tylko wyprowadziła się na studia, bracia musieli nauczyć się tych prac i na dobre im to wyszło. Jeden z nich może się dziś pochwalić talentem kulinarnym.

Kilkoro rodzeństwa to kilka różnych charakterów i często odmiennych temperamentów, które przecież muszą funkcjonować pod jednym dachem.

- Moja najstarsza siostra to oaza spokoju, zawsze uporządkowana. Dwa lata młodszy od niej brat należy do ludzi, którzy najpierw robią, a potem pomyślą. Siebie trudno mi oceniać, ale gdy patrzę na Patrycję, która jest ode mnie młodsza o siedem lat, to niczym skóra ściągnięta z Krzyśka. Najmłodszy brat z kolei z charakteru łudząco przypomina najstarszą siostrę... - opisuje rodzeństwo Monika Kohls.

Jak ogarnąć taką gromadkę? Pani Monika ma dziś kilkuletnią córeczkę i wie, co to znaczy wychowanie dziecka.

- Dziś podziwiam moją mamę. Pamiętam, jak codziennie pilnowała, by każdy przed wyjściem do szkoły zjadł choć kawałek chleba. W kapciach potrafiła wybiec za nami, jeśli zapomnieliśmy śniadania. Czasem było jej ciężko. Zdarzało się, że wieczorami płakała. Teraz widzę jej trud, ale widzę też, że zrobiła kawał dobrej roboty, bo wyrośliśmy na porządnych ludzi - mówi Monika Kohls.

- Rodzicom należy się pokłon, że sobie radzili z taką gromadką. Mama, by mieć czas na prowadzenie domu, pracowała chałupniczo - wspomina Beata Krzemińska.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski