Do tego co rusz pociągał papieroska, bo czasy były takie, że pociąganie papieroska nie uchodziło jeszcze za zbrodnię przeciwko ludzkości. W końcu działo się to w latach 90, na toruńskim wówczas jeszcze festiwalu Camerimage. Krzysztof Kieślowski przysiadł się do gromadki dzienniarskich młodziaków - i zrobił się z tego przysiadnięcia taki niby wywiad, niby wykład o kulturze, niby pogwarki o życiu. Czyli coś takiego, po czym młodziaki latami potem wzdychały, że fajnie jest być dziennikarzem, choć płacą tak sobie.
Krzysztof Kieślowski, którego 20. rocznica śmierci właśnie minęła, był już wtedy europejską gwiazdą. I to nie taką od fikołków czy pląsów, ale gwiazdą dla intelektualistów i pomniejszych inteligentów. Bo tak, jak dzisiaj Europa dyskutuje dajmy na to o książkach Houellebequa, tak wtedy dyskutowała o filmach Polaka. I bądźmy szczery - przez te 20 lat od śmierci pana Krzysztofa żaden rodak go w takiej roli nie zastąpił.
A swoją drogą ciekawe, jakie filmy Krzysztof Kieślowski robiłby dzisiaj. Może wróciłby do pierwszego okresu, tego od „Personelu” czy „Amatora”? Kiedy penetrował małości i wielkości Polaków-szaraków, zaplątanych w politykę i pokusy doczesności? Ot, weźmy taki „Przypadek”, w którym o życiu bohatera decyduje ten jeden moment... I albo zdąża na pociąg, jedzie na demonstrację KOD, ubiera się w futro i zostaje komunistą i złodziejem. Albo nie zdąża, z peronu trafia do telewizji publicznej, gdzie dręczy konie arabskie i śni o dyktaturze... Lata całe nabijaliśmy się z kina moralnego niepokoju, że takie nadęte i mędrkujące. No i teraz trochę szkoda, że polskie kino kompletnie abdykowało z takiej roli.
A może lepiej, gdyby pan Krzysztof robił kino z czasach Weroniki i „Trzech kolorów”? Bo dyskutowalibyśmy o czymś ważniejszym, niż ten teatrzyk nasz polski codzienny, z różnymi cudakami w rolach heroin i herosów.CP