- Już nie mam siły ani na służbę zdrowia, ani na to nasze państwo, w którym z człowiekiem można zrobić, co tylko się chce... - mówi Grażyna Jaskulska, mieszkanka bydgoskiego Wzgórza Wolności.
[break]
Jej dramat zaczął się w 2010 roku, kiedy trafiła do szpitala. - Byłam w bardzo ciężkim stanie przedzawałowym - opowiada - Odwieziono mnie do Szpitala Uniwersyteckiego im. Biziela. Tam przez godzinę ratowano mi życie...
Potem chorą przetransportowano do szpitala im. Jurasza. Tam wszczepiono jej stenty. - Z „Jurasza” wyszłam po dziesięciu dniach - mówi.
Zapłata w całości - bez odsetek
Pani Grażyna jest już na emeryturze, ale dodatkowo pracuje. Z emerytury ma 700 złotych. I wszystko byłoby niemal dobrze, gdyby nie to, że do jej drzwi niedawno zapukał... komornik.
- Okazało się, że szpital „Bizela” po 4 latach domaga się zwrotu kosztów mojego godzinnego pobytu u nich - mówi zrozpaczona kobieta. - Koszty ratowania mnie w 2010 roku oszacowano na 8 tysięcy złotych i tyle mam oddać. Do tego dochodzą odsetki. Komornik zajął mi z emerytury 200 złotych. Trudno mieć do niego pretensje, bo działa na podstawie wyroku sądowego.
Pani Grażyna wystąpiła o anulowanie długu, pisała też do rzecznika praw i ministerstwa. Wszędzie odchodzi z kwitkiem z powodu... prawomocnego wyroku egzekucyjnego. - W ostatnim piśmie „Biziel” informuje mnie, że w przypadku zapłaty całości, umorzy mi odsetki. Tylko skąd mam wziąć takie pieniądze? Przecież nawet w ratach będę taką kwotę oddawała do końca życia... - mówi.
Najlepsze w tej całej historii jest jednak to, że pani Grażyna podczas pobytu w Bizielu... była ubezpieczona!
- Miałam dowód osobisty i wtedy jeszcze wymaganą książeczkę ubezpieczeniową - pamięta szczegółowo. - Składki zdrowotne były opłacane przez cały czas. W szpitalu była przy mnie rodzina, mąż, córka i zięć. Nikt z personelu nie miał najmniejszych wątpliwości, że wszystko jest w porządku...
Absurd sytuacji jest tym większy, że Szpital Uniwersytecki im. Jurasza, do którego pani Grażyna trafiła na 10 dni, uznał dokumenty za wystarczające i nie domaga się od niej ani złotówki!
Może nie było odwołania?
Próbowaliśmy w szpitalu „Biziela” wyjaśnić przypadek pani Grażyny. Bez skutku. - Nie mogę na temat konkretnego przypadku mówić, bo w grę wchodzi ochrona danych osobowych, nie wolno mi łamać prawa - mówi Kamila Wiecińska, rzecznik „Biziela”. Podkreśla jednak: - Przypadki, w których domagamy się zwrotu kosztów zabiegów czy leczenia, pochodzą z minionych lat, kiedy nie można było natychmiast weryfikować informacji, czy pacjent jest ubezpieczony, czy nie. Ważne w tych postępowaniach jest jedno - na każdym z jego etapów pacjent ma prawo od decyzji się odwołać i odwołanie to jest rozpatrywane. Być może w tym konkretnym przypadku takich odwołań po prostu nie było, więc sprawa finalnie trafiła do komornika.
W szpitalu „Biziela” rocznie jest około trzydziestu przypadków, w których lecznica domaga się zwrotu kosztów pobytu nieubezpieczonego pacjenta. W innych szpitalach jest podobnie.
Od początku tego roku ubezpieczenia pacjentów na miejscu w placówkach weryfikuje system eWUŚ. Jeżeli ktoś nie jest ubezpieczony, dostanie ze szpitala fakturę. A koszty są różne - wizyta u lekarza internisty to 50 zł, ale wycięcie wyrostka robaczkowego czy pęcherzyka żółciowego to koszt rzędu 2400-3600 zł. Operacja po złamaniu kości udowej - 4500 zł.
Kujawsko-pomorski NFZ chce odzyskać w sumie 7,5 mln zł od nieubezpieczonych. Wszczęto 800 postępowań o zwrot kosztów leczenia. Procedurę wszczyna się, kiedy dług przekracza 100 zł - do tej kwoty koszty windykacji są wyższe niż dług. Rekordzista z województwa musi zapłacić prawie 300 tys. zł.