Rozmowa z ŁUKASZEM PŁOTKOWSKIM, grafikiem, krytykiem i emerytowanym nauczycielem
<!** Image 2 align=right alt="Image 137133" sub="- Jest to rodzaj małej retrospektywy z grafiki artystycznej
i ekslibrisu
- tak zapowiada swoją wystawę Łukasz Płotkowski / Fot. Tadeusz Pawłowski">Czy świat artysty jest różny od tego, w którym żyją zwykli zjadacze chleba?
Przeciętny Kowalski świat zaczyna oglądać od szczegółu i idzie ku całości, zaś artysta, szczególnie plastyk, postępuje odwrotnie. Najpierw stara się ogarnąć całość, by potem stopniowo wyposażać swoją pracę w szczegóły identyfikujące dany temat. Obawiam się jednak, że nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, bo ze mnie artysta dość nietypowy - realista mocno trzymający się ziemi, a zarazem zanurzony w świecie poetyckiego słowa.
A kto ma to wiedzieć, jak nie Pan - nie dość, że sam artysta, to jeszcze od lat przepytujący innych w swoim węgliszkowym cyklu pod znamiennym tytułem „Artysta i jego świat”?!
Odpowiem pośrednio. Kiedyś red. Urszula Guźlecka nakręciła film o znanym bydgoskim malarzu Ignacym Bulli. Nosił tytuł „Z głową w chmurach” - pikanterii dodaje fakt, że wymyśliła go jego żona, ekonomistka. Tytuł w skrócie mówi wszystko o całej grupie zajmującej się twórczością, jaką by ona nie była.
<!** reklama>Artyści należą więc do ludzi, których proza życia raczej krępuje w twórczych poszukiwaniach niż inspiruje?
Czy zna pani wielu artystów, którzy są w stanie wyżyć z tego, co tworzą? Myślę, że na 10 tys. plastyków w kraju, ze sztuki utrzymuje się najwyżej setka, no może dwie-trzy setki i na tym koniec. Cała reszta pracuje na etatach w domach kultury, w szkołach itp., a tworzy po godzinach. Ja przez 40 lat uczyłem w szkole rysunków, a potem wychowania plastycznego i swoje linoryty wycinałem do późna w nocy, ile sił wystarczyło. Bo artysta to ktoś taki, kto musi, bo tak mu nakazuje jego wewnętrzny imperatyw. Musi to robić, ponieważ to jego sposób na życie, na własne istnienie. Artysta z wyboru jest samotnikiem, ale co jakiś czas musi swoją twórczość konfrontować z dorobkiem innych, by sprawdzić czy się rozwija, czy idzie do przodu. Cóż z tego, skoro w Bydgoszczy brakuje obecnie wystaw zbiorowych, będących swoistym przeglądem środowiska.
Pan akurat nie powinien narzekać, bo przecież jest w przededniu otwarcia w Muzeum Okręgowym swojej wystawy „Ślad - znak - metafora...”.
Ale to wystawa monograficzna, prace wybrane z całego okresu 45 lat twórczości. Jest to rodzaj małej retrospektywy z grafiki artystycznej i ekslibrisu. Choć rysowałem od dziecka, nie dane mi było odbyć akademickich studiów dziennych i status artysty uzyskałem na podstawie prac przedłożonych specjalnej komisji weryfikacyjnej Związku Polskich Artystów Plastyków. 25-osobowa komisja pod przewodnictwem prof. Kazimierza Śramkiewicza wydała decyzję pozytywną i od tamtego czasu, tj. od kwietnia 1964 r., zapisuję swoją biografię artystyczną.
Po dziełach go poznacie?
(Śmiech) Nieco to górnolotne, ale można tak powiedzieć. W tamtych czasach przejść ten próg nie było wcale łatwo, bo dawało to dostęp do sal wystawowych.
Pana grafiki okazały się być niczym glejt?
Tu panią zaskoczę: wśród przedstawionych komisji prac przeważały rysunki, akwarele, obrazy olejne, a grafik zaprezentowałem zaledwie kilka. Za to na wystawie znajdzie się, cudem ocalała, moja pierwsza grafika, bo większość wczesnych prac zniszczyłem. Przedstawia ona 350-letni białobłocki dąb, wycięty z linoleum. Od zawsze lubię spacerować i przyglądać się naturze. Były to czasy, kiedy pracowaliśmy razem z bratem w Białych Błotach i studiowaliśmy zaocznie - ja swoje rysunki, Stanisław - filologię polską. Brat miał zwyczaj uczyć się głośno, a potem zmuszał mnie do dyskusji, co po latach bardzo mi się przydało. Mogę bez przesady powiedzieć, że liznąłem przy okazji niemało tej filologii!
Takie oswojone słowo stało się przydatne w późniejszej pracy krytycznej?
Zapewne. Najważniejsze jednak było w ogóle zamiłowanie do czytania książek, wyniesione z domu rodzinnego, gdzie książka była świętością. Potem przyszła miłość do poezji (i tak już zostało) za jej kondensację stanów emocjonalnych i zwięzłość. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarł na mnie wiersz „Rozmowa z kamieniem” Wisławy Szymborskiej z tomiku „Sól” z 1962 r. Pod jego wpływem po raz pierwszy zapragnąłem słowo zamienić na grafikę. Trzy razy podejmowałem próbę i trzy razy grafiki lądowały w piecu, ponieważ uznawałem, że to jeszcze nie to... Przez parę ładnych lat prowadziłem też dla SPP „Białą serię”, której patronował poeta Kazimierz Hoffman. A że Kazimierz znał się na plastyce jak mało kto, powodów do dyskusji dostarczał nam każdy nowo przygotowywany tomik. Dla mnie poezja, przez którą oglądam świat i naturę, to dwa najważniejsze źródła inspiracji twórczej.
Ale dlaczego akurat linoryt?
Tu chyba zadecydowała moja wrodzona uczciwość! (śmiech) Grafika, szczególnie ta wypukła (linoryt i drzeworyt), jest w warstwie wykonawczej bardziej uczciwa od malarstwa. Tu albo dobrze wytniesz, albo klocek wyrzucisz... W grafice operujemy wartościami brzegowymi: mistyczną czernią i irracjonalną bielą, a gdzieś pośrodku odnajdujemy rozległe obszary szarości. I to wystarcza, by wypowiedzieć cały swój świat.
Teraz o czym Pan w ten sposób opowiada?
Jestem w trakcie tworzenia cyklu „Drzewo jako znak”, w którym staram się zatrzymać je w bezruchu, nie roniąc przy tym nic z jego dynamiki. Jednocześnie kończę też pracę „Dwie strony liścia” - ona dobrze oddaje moją naturę, która każe dostrzegać wszędzie awers i rewers, analizować każde „za” i „przeciw”. Może nie bez znaczenia jest fakt, że to liść klonu, a według celtyckich wierzeń głoszonych przez Druidów, urodziłem się właśnie pod tym znakiem.
Co, gdzie, kiedy?
4Muzeum Okręgowe zaprasza 18.11. o godz. 18.00 do spichrzy przy ul. Grodzkiej na wernisaż wystawy „Ślad - znak - metafora. Łukasz Płotkowski - mała retrospektywa”. Autor to bydgoski grafik zajmujący się z równym powodzeniem grafiką artystyczną, co użytkową, książkową i ekslibrisem. Ekspozycja powstała z okazji 45-lecia pracy twórczej Łukasza Płotkowskiego i czynna będzie do 17 stycznia 2010 r.