
Zgłaszam kolejny: mistrzowie świata w siatkówce - Polacy, by zakwalifikować na igrzyska potrzebowali 21 meczów!
Od Pucharu Świata (zabrakło jednego seta do awansu już po 11 spotkaniach) przez zawody w Berlinie (tam ledwo uratowali skórę) aż po ostatni turniej w Japonii, gdzie w ub. czwartek ogrywając Wenezuelę w końcu zostali olimpijczykami. W porównaniu z ich rekordem niejaki Jackie Bibby - występujący w niemieckiej telewizji z jedenastoma grzechotnikami z ustach - to początkujący amator, a Melvin Boothe z paznokciami łącznej długości 9,85 metrów jest po prostu żałosny.
A tak poważnie, to podopieczni Antigi - późno, bo późno, ale jednak - zrobili, co powinni. Broń więc Boże nie narzekam, tylko szukam w tej epopei plusów. Przede wszystkim jest to, co najlepszego po rezygnacji Wlazłego mogło się zdarzyć. Nie mamy mega - gwiazdy, ale mamy zespół.
Podczas niedzielnego meczu z Australią komentator ocenił, że „nasza drużyna dobrze gra tym drugim składem”. Do licha! Czy wcześniejszych spotkań nie starczyło, by dostrzec, że nie ma żadnego pierwszego, ani drugiego składu? Cel osiągnęła grupa, w której może większe wrażenie od innych robi mocą swoich ataków Kurek, ale wszyscy są pełnowartościowi i równie ważni.
Czy wiadomo, kto tam jest pierwszym i drugim, a kto trzecim i czwartym środkowym? Nie. I bardzo dobrze. Czy po tym turnieju ktoś jeszcze wątpi w przydatność młodziutkiego Szalpuka? Czy ktoś nadal sądzi, że Konarski, to bardzo dobry atakujący na ligę, a w kadrze „zadaniowiec” potrzebny co najwyżej na chwilę z ławki? Ten chłopak właśnie w Japonii dowiódł, że nie jest siatkarskim Krzysztofem Warzychą, lecz „killerem” międzynarodowego formatu.
I jeszcze jeden plus: w tych 21 meczach kibice potrenowali odporność nerwową. Podczas igrzysk w Rio bardzo się przyda.