W sobotę 2 października 2010 roku o godz. 15.00 armia inspektorów sanepidu wkroczyła do wszystkich sklepów z dopalaczami w Polsce, rekwirując cały towar. Interesy zamknięto, dopalacze zdelegalizowano, dopisując je do ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii jako tzw. środki zastępcze. Odtąd sprawą miał zajmować się sanepid, a konkretnie jego stacje powiatowe. Miały kontrolować, rekwirować i karać grzywnami. Rząd ogłosił zwycięstwo.
[break]
Faktycznie, przez pierwsze dwa lata było spokojnie. Zauważyli to lekarze na oddziałach intensywnej terapii i inspektorzy sanitarni. Handel dopalaczami przeniósł się co prawda do Internetu, ale i tak liczba zatruć znacząco spadła.
Dawid B., Michał W. i Jakub G., dwudziestoparolatkowie z Pabianic, nazywani „królami dopalaczy”, nie zrezygnowali jednak ze sprzedaży bezpośredniej. W 2012 roku w całej Polsce sklepy z dopalaczami działały już w najlepsze, ale pod szyldem - sklepów z zapachami lub upominkami. „Przedsiębiorcy” wrócili przygotowani doskonale pod względem prawnym, a konkretnie pod kątem znajomości przepisów Kodeksu postępowania administracyjnego, w oparciu o który próbuje walczyć z nimi sanepid.
- Dziś wygląda to tak. Dostajemy sygnał, że gdzieś są sprzedawane dopalacze, idziemy na kontrolę, zabezpieczamy towar, a próbki odsyłamy do badania. Zawsze się potwierdza, że w dopalaczach są niebezpieczne środki psychoaktywne. Oni w tym czasie się odwołują. Najpierw do inspektora wojewódzkiego sanepidu, potem do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, a nawet do NSA i często wygrywają. My piszemy do prokuratury i przegrywamy, sprawy są umarzane. Nakładamy na nich wysokie grzywny, bo to możemy, ale Urząd Kontroli Skarbowej ich nie ściąga. Nie ma z czego, bo dopalaczowe spółki mają mały kapitał. Co więcej, skarbówka obciąża nas kosztami tych postępowań - opowiada nam jeden z inspektorów sanitarnych z regionu. - W taki sposób nic nie zwojujemy - przyznaje inspektor. Nieoficjalnie. Otwarcie nikt do klęski się nie przyzna.
Kancelaria z Łodzi, reprezentująca „dopalaczowych baronów”, w skargach do WSA wytyka sanepidom nawet brak jednego słowa w sentencjach decyzji (chodzi o zwrot „w mocy”). Poza tym skargi są schematyczne, jakby pisano je według jednego wzorca. Ale skuteczne. W efekcie wojewódzkie stacje muszą pokrywać spółkom z Pabianic koszty postępowania.
WSSE w Bydgoszczy, począwszy od 2013 musiała zapłacić z tego tytułu ponad 1400 złotych, nie egzekwując przy tym ani złotówki z nałożonych grzywien. W 2014 roku było ich ok. 1,6 mln zł tylko w naszym województwie. Nie udało się też obciążyć handlarzy kosztami badań pobranych próbek. W całej Polsce w 2013 roku zbadano 1400 próbek, co kosztowało ok. 700 tys. zł.