https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Rodzinne tradycje, Chopin i Japonia

Gabriela Ułanowska
STANISŁAW BUNIN, wybitny pianista, zwycięzca XI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w 1985 roku, mówi o swojej niezwykłej rodzinie, życiu w Japonii i działalności charytatywnej.

STANISŁAW BUNIN, wybitny pianista, zwycięzca XI Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w 1985 roku, mówi o swojej niezwykłej rodzinie, życiu w Japonii i działalności charytatywnej.

<!** Image 2 align=right alt="Image 159824" sub="Fot. Gabriela Ułanowska">W oficjalnej biografii podaje Pan, że opuścił ZSRR w 1988 roku, ale znalazłam informację, że wygnano Pana z kraju. Jak było naprawdę?

Nie wygnano mnie, przecież nikt nie będzie wyrzucać z kraju laureata konkursu chopinowskiego. Postanowiłem wyjechać, bo wiele mi w Związku Radzieckim przeszkadzało, ciężko było mi pogodzić się z absurdami, które z powodu wyjazdów zagranicznych okazywały się jeszcze trudniejsze do zniesienia.

Czy decyzja o zamieszkaniu w Japonii wiąże się z konsekwencjami pewnego wywiadu, którego udzielił Pan po opuszczeniu ZSRR przebywając w Niemczech? Lato tamtego roku było bardzo zimne i powiedział Pan dziennikarzowi, że nie ma ciepłych rzeczy i marznie. Po jakimś czasie otrzymał Pan paczki z szalikami, swetrami i czapkami właśnie z Japonii.

To był wywiad dla japońskiej telewizji. W Japonii koncertowałem wcześniej, ale nie mogłem od razu tam wyjechać, bo jako obywatel Związku Radzieckiego nie dostałem wizy. Mieszkałem więc w Niemczech, łatwiej zaadaptowałem się tam, bo miałem tam rodzinę. W następnych latach pół roku przebywaliśmy w Japonii, a drugie pół w Europie. Tak jest do dziś. Żyję między dwiema kulturami.

Pana żona jest Japonką, zna Pan język Kraju Kwitnącej Wiśni, mówi Pan, że kocha Japończyków i ich kraj. To jednak zupełnie inny kulturowy krąg. Czy jako Rosjanin z niemieckimi korzeniami nie miał Pan kłopotów mentalnych z wtopieniem się w japońskie życie?

<!** reklama>Japonia mnie fascynuje. Jej kultura, tak różna od europejskiej, jest wspaniała. Żyją tam wyjątkowo wrażliwi ludzie, których teraz już poznałem i czuję się wśród nich jak u siebie. Poza tym dzisiejsza Japonia nie jest już tak egzotyczna, bo po tysiącach lat izolacji otworzyła się i nasiąknęła cywilizacją europejską i dzięki temu powstała swoista mutacja kultur, która sama w sobie jest wyjątkowa i niezwykła.

„Sztuka zawsze nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu tworzy życie”. Tak myślał doktor Żywago z powieści Borysa Pasternaka.

Nie zgadzam się z nim! Myślę, że sztuka zajmuje się wieloma innymi sprawami. Jest przecież tyle ważnych problemów, z którymi zmaga się człowiek i to one, inspirując artystę, stają się tematem sztuki. Rozmyślania i rozważania o śmierci przypominają człowiekowi, jak bardzo jest mały, że jego jednostkowa egzystencja jest prawie bez znaczenia. A to jest raczej dekadenckie podejście i nie działa mobilizująco.

Zacytowałam wielkiego pisarza nie bez przyczyny. Pana babcia - Zinaida była żoną Pasternaka (drugą, a on jej drugim mężem). Czytał Pan ich listy ?

Czytałem jego listy i jej wspomnienia. Babci, niestety, nie poznałem. Umarła przed moim urodzeniem. Nasza rodzina jest niezbyt liczna, żyliśmy w zamkniętym rodzinnym kręgu i wspomnienia o bliskich towarzyszyły nam na co dzień.

Kiedy przeczytał Pan „Doktora Żywago”?

Czytałem tę książkę jeszcze w szkole, mimo że nie wszyscy mieli do niej dostęp. Potem obejrzałem film z Omarem Sharifem. To było wielkie przeżycie.

Oglądał Pan ten film w ZSSR?

Tak, ale tylko dlatego, że znajomi przywieźli go z USA.

To nie koniec wielkich nazwisk w Pana rodzinie. Pana dziadkiem był Henryk Neuhaus - wybitny pianista, nauczyciel mistrzów, m.in. Światosława Richtera. Przez prababcię spokrewniony jest Pan z Karolem Szymanowskim. Pana rodzice też byli wybitnymi pianistami. Czy miał Pan szansę na wybór innej drogi niż muzyka?

To był jedyny wybór... Moja mama nie tylko koncertowała, była również pedagogiem w Moskiewskim Konserwatorium. Muzyka zawsze wypełniała nasz dom. Otrzymałem wszechstronne wykształcenie, m.in. dlatego, że bardzo dużo czytałem. Ale muzyka była wspaniałym światem, w który uciekałem od codzienności.

Zaczął Pan grać mając cztery lata...

Rzeczywiście, zacząłem grać wcześnie. Kiedy siadałem do pianina, myślałem, że to jakaś zabawka. Nie umiałem jeszcze czytać nut i patrząc w nie widziałem znaczki, które kojarzyły mi się z robaczkami biegającymi po kartkach. Zaczynałem granie od menuetów Mozarta. Nie było to łatwe, ale kiedy mama nauczyła mnie czytać nuty, wszystko stało się prostsze. Świat muzyki otworzył się również dla mnie.

Czy to, że łączą Pana rodzinne więzi z Karolem Szymanowskim miało wpływ na Pana stosunek do muzyki tego kompozytora?

Nie, ale kiedy zacząłem grać jego preludia, wydarzyło się coś niezwykłego - odnaleziono nieznany utwór Szymanowskiego.

I w 1997 roku podczas recitalu w Warszawie po raz pierwszy wykonał Pan publicznie to nowo odnalezione Preludium cis-moll. Przeznaczenie?

Czysty przypadek. Ktoś odnalazł ten utwór, nie pamiętam już kto, a ja postanowiłem go zagrać.

Pana dziadek - Henryk Neuhaus był jurorem na trzecim konkursie chopinowskim w 1937 roku. Pan został zwycięzcą jedenastego konkursu w 1985 roku. W 1999 roku we Włoszech dostał Pan nagrodę za wykonanie utworów Fryderyka Chopina. Co zmieniło się w Pana interpretacjach Chopina od sukcesu na konkursie chopinowskim?

Wiele lat temu grałem swobodnie. Byłem mniej dojrzały, mniej dociekliwy. Potem zacząłem przemyśliwać wszystko, szukać technicznych wskazówek w zapisie nutowym i dogłębnie analizować tekst. Wtedy pojawiło się wiele wątpliwości, a to ogranicza swobodę. Chopinowi jestem wierny. Pięć lat temu przygotowałem przedsięwzięcie, w którym wzięło udział wielu artystów z różnych krajów i realizowane było na całym świecie, również w Polsce. Na jednym koncercie wykonywałem wszystkie etiudy Chopina. To jest niezwykle trudne, ale świetnie pokazuje, jak przez całe życie kompozytora ewoluowała forma, która dzięki Chopinowi trafiła do sal koncertowych.

W 2007 r. nagrał Pan ścieżkę dźwiękową do słynnej gry wideo „Eternal Sonata”, w której stworzono fikcyjny świat wizji umierającego Chopina. Dlaczego zdecydował się Pan na udział w tak nietypowym przedsięwzięciu?

Każdy sposób propagowania muzyki poważnej jest dobry. Trzeba znaleźć drogę do tych, dla których jest ona światem nieznanym, a siedzenie przy komputerze to często sposób na życie. Może z powodu tej gry komputerowej ktoś pójdzie na koncert muzyki Chopina?

Twierdzi Pan, że zmieniła się Pana filozofia muzyki. To związane jest z dojrzałością artystyczną, ale wynika pewnie też z życiowych doświadczeń. W jednym z wywiadów powiedział Pan, że jest teraz bardziej ostrożny, odczuwa dawniej nieznany lęk. Skąd ten lęk?

Powiedziałem nawet, że „byłem swobodny jak ptak, który niczego się nie boi”. Ten lęk pojawia się, kiedy nie jestem zadowolony ze swojej gry. Wtedy mam poczucie, że coś zmarnowałem, że mogłem zrobić wiele rzeczy inaczej. Może spowodowane jest to większą samoświadomością, poczuciem odpowiedzialności za każdą zagraną nutę. Młody pianista nie zastanawia się nad tym. Ponadto jestem raczej zamknięty w sobie, muzyka dla mnie to jeden ze sposobów kontaktowania się ze światem zewnętrznym, a ten świat też budzi mój lęk, więc w pewnym sensie koło się zamyka.

Fortepian, akustyka sali, publiczność to niewątpliwie bardzo ważne czynniki w interpretacji dzieła, ale najważniejszy jest artysta. Grając wyraża Pan bardziej siebie czy kompozytora?

Ja wyrażam tekst muzyczny. Staram się oddać energię kompozytora tkwiącą w nutach. Moje emocje skrywam głęboko. To oczywiście kwestia temperamentu, ale przede wszystkim stosunku do tego, co robię. Mojego pojmowania muzyki.

Wiele Pan koncertuje, ale też uczy Pan w Wyższej Szkole Muzycznej Senzuko w Kawasaki. To tradycje rodzinne skazały Pana nie tylko na bycie pianistą, ale i pedagogiem? Lubi Pan uczyć?

Nie! Byłem zmuszony zacząć działalność dydaktyczną, ale uczyć nie lubię. Może wynika to z tego, że uczyłem często studentów, którzy płacili za lekcje i uważali, że to już wystarczy, żeby dobrze grać. Uważali, że potrafią grać wspaniale Chopina i Mozarta, a do tego przecież potrzebny jest talent. Praca z pianistami reprezentującymi niezbyt wysoki poziom nie daje mi tyle satysfakcji, abym polubił uczenie.

Powołał Pan fundację „Stanislav Bunin Enterprise”. Wspiera ona uzdolnione dzieci poszkodowane w wyniku różnych okoliczności. Skąd pomysł na taką działalność?

Pojawił się, kiedy wiele regionów na świecie dotkniętych zostało trzęsieniami ziemi. Wystąpiły one w Japonii, na Kaukazie, w Indiach. Nie mogłem tam jechać i pomagać, ale mogłem grać. Koncertowałem na rzecz ofiar tych kataklizmów, chciałem pokazać światu, jak wielkie nieszczęście dotknęło tych ludzi. Na koncertach udawało się zebrać znaczące kwoty. Wtedy narodziła się moja fundacja.

Jest Pan wybitnym artystą, wiedzie życie nieprzeciętne, żyje w egzotycznym dla Europejczyka świecie. Czy zgadza się Pan z Borysem Pasternakiem, że „życie podobne do życia innych i tonące w nim bez śladu jest życiem prawdziwym, a szczęście wyobcowane nie jest szczęściem”?

Człowiek oderwany od rzeczywistości, bujający w obłokach nie osiągnie szczęścia. Nie tylko trzeba żyć wśród ludzi, ale przede wszystkim dla ludzi. Czuję się szczęśliwy, kiedy gram, ale pełnię tego uczucia osiągam, gdy moje granie pomaga ludziom nieszczęśliwym. Szczególnie dzieciom. Dlatego jestem dumny z mojego ostatniego koncertu, zorganizowanego dla UNICEF. Wzięli w nim udział młodzi japońscy artyści i berlińscy filharmonicy. Frekwencja była wspaniała i dlatego udało się nam zebrać bardzo dużo pieniędzy.

„Czuję się szczęśliwy, kiedy gram, ale pełnię tego uczucia osiągam, gdy moje granie pomaga ludziom nieszczęśliwym”. Nie uda się nam pewnie zdefiniować szczęścia, ale może należy spróbować?

Kokoro-ni jo-o-orosi (z japońskiego: zamknij na klucz to, co naprawdę myślisz)...

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski