<!** Image align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/Pieczatowski_Jakub_(P).jpg" >W ostatnich kilku tygodniach odnotowaliśmy w Polsce swoistą rywalizację na bicie rekordów frekwencji na obiektach sportowych. Nie wszędzie się to udało, nie zawsze - szczególnie w porównaniu z innymi krajami - były to wyniki powalające na kolana, ale jak na polskie warunki na pewno godne zauważenia.
Jako pierwsi wyzwanie rzucił koszykarski ŁKS. Beniaminkowi ekstraklasy zabrakło jednak około 900. widzów w Atlas Arenie by pobić rekordową publiczność na meczu ligowym odnotowaną w zeszłym sezonie w derbowym meczu w Ergo Arenie drużyn z Trójmiasta. Potem były już sukcesy. Najpierw blisko 42 tysiące osób zasiadło na trybunach stadionu piłkarskiego we Wrocławiu podczas pierwszego ligowego meczu miejscowego Śląska na nowym obiekcie. A potem doszła informacja o rekordzie frekwencji w polskiej ekstraklasie, który od zeszłego poniedziałku wynosi 106 tysięcy. Wczoraj najwięcej kibiców w historii nowego stadionu Legii oglądało z trybun mecz warszawskiej drużyny. Marzy mi się, by nie były to tylko incydenty, ale by każde sportowe wydarzenie przyciągało tłumy ludzi.
<!** reklama>Na razie są to akcje jednorazowe związane z otwarciem obiektu, szczególnym charakterem danego spotkania czy jakąś inicjatywą kibicowską. Oczywiście, aby tak się stało trzeba zapewnić osobom, które mają odwiedzić obiekt, dobre widowisko i odpowiedni komfort oglądania. Z tym drugim jest coraz lepiej, z tym pierwszym, niestety, różnie bywa. Innym sposobem jest wyrobienie w potencjalnych kibicach mody na sympatyzowanie drużynie. Przecież zespołowi doping potrzebny jest zawsze, nie tylko w erze sukcesów. Tylko czy w czasach szalejącego kryzysu i wszędobylskiej telewizji, dzięki której kilkoma kliknięciami pilota można być na wielu sportowych obiektach jednocześnie i to nie wychodząc z domu, jest to możliwe? W wielu zagranicznych miastach to się udało.