Michał Winiarski, wychowanek bydgoskiego Chemika, rozpoczynał uprawianie sportu od treningów z drużyną piłkarską z Glinek. I - jak niektórzy twierdzą - zapowiadał się nawet na niezłego futbolistę.
W którymś momencie jednak zmienił zainteresowania i zamiast trafiać do siatki zaczął trenować pod siatką. Podobnie jak Dawid Konarski, który zanim trafił do sekcji siatkówki Chemika trenował piłkę nożną we Wdzie Świecie.
Gdyby Winiarski został przy piłce kopanej, może przeszedłby do Zawiszy, może powędrowałby potem do lepszego zespołu, może nawet grałby w ekstraklasie, a potem w reprezentacji Polski? Ale na pewno nie zostałby mistrzem świata! Chociaż w niedzielny późny wieczór w katowickim Spodku prezydent RP Bronisław Komorowski w emocjach obwieścił, że mistrzem świata zostali polscy piłkarze.
Dziś chyba nikt nie żałuje, że Michał wybrał siatkówkę. W nagrodę jako kapitan biało-czerwonych wzniósł w geście triumfu Puchar Świata.
Przypomnijmy, że „Winiar” już w 2006 roku odniósł wielki sukces, zostając wicemistrzem świata. Wtedy Canarinhos nie dali szans biało-czerwonym, wygrywając bez historii 3:0 (12, 22, 17). Jednak tamten zespół prowadzony przez Argentyńczyka Raula Lozano pokazał charakter parę dni wcześniej. W meczu z Rosją wyciągnął od stanu 0:2 do 3:2 i pozostał w turnieju.
Kilka godzin po zwycięstwie nad Sborną Michałowi Winiarskiemu urodził się syn Oliwier. 8-letnia klamra spięła chyba jego dwa najszczęśliwsze dni w życiu. I nic dziwnego, że mundial w Polsce uznał za najlepszy moment na rozstanie się z reprezentacją.
Szczerze mówiąc, ten złoty medal zdobyty w niedzielę przez naszych siatkarzy spadł mi z nieba jak prezent. Inaczej dziś w tym miejscu musiałbym uprawiać czysty masochizm, pisząc jedynie o kolejnym przegranym meczu piłkarzy Zawiszy. A to już mocno boli.
Przed meczem w Poznaniu przywołałem spotkanie sprzed 25 lat, w którym ówczesny Zawisza pokonał Lecha na jego boisku 5:1. Niestety, w minioną sobotę, „Kolejorz” wziął solidny odwet za tamten mecz. Hokejowe 6:2 nawet w słabych, egzotycznych ligach piłkarskich robi wrażenie, a co dopiero w polskiej średniej europejskiej ekstraklasie.
Wtedy cztery gole strzelił Jacek Kot, teraz „dzień konia” miał Czeczen Zaur Sadajew. To on rozpędził „lokomotywę”, która zatrzymała się dopiero po szóstym golu.
W tym tygodniu zawiszanie zagrają dwa mecze u siebie. Tak naprawdę to już nie wiem jak przekonywać kibiców, że warto wybrać się na Gdańską jeszcze raz, by z trybun dopingować drużynę. Bo przecież piłkarze przegrywają mecz za meczem. I to z każdym spotkaniem w coraz wyższych rozmiarach.
Tak się składa, że rywalami bydgoszczan będą drużyny, które też przeżywają ostatnio ciężkie chwile, choć na pewno nie w takim wymiarze jak gospodarze. W środę mecz z Podbeskidziem, które zacięło się w lidze i zaliczyło dwie porażki, choć wcześniej sensacyjnie pokonało Legię. Wśród „Górali” dużo kontuzji, a trenera Leszka Ojrzyńskiego dopadł atak rwy kulszowej. I w takich oto okolicznościach przyrody wyruszyli na północ Polski.
Z kolei Ruch, sobotni rywal zawiszan w lidze, nie wygrał od pięciu meczów (po drodze odpadł też w Lidze Europy z Metalistem Charków). Niedzielną przegraną 0:1 na własnym boisku z beniaminkiem z Bełchatowa, słowacki trener Jan Kocian uznał za najgorszy mecz w swojej karierze na Cichej (a jest w Polsce od od września ubiegłego roku).
Panie trenerze, zawsze może być gorzej: 1) patrz seria Zawiszy, 2) mecz w sobotę w Bydgoszczy.
Wychodzi na to, że czekając na mecze Zawiszy, dobre samopoczucie poprawiamy sobie, wynajdując słabości u rywali. Ale piłkarze z Gdańskiej w pierwszej kolejności powinni spojrzeć na siebie, na to, co się dzieje w formacji obronnej.
Radosny futbol tak, wypaczenia nie!