<!** Image 2 align=right alt="Image 130312" sub="Punkowe klimaty w bydgoskim Porcie Lotniczym. Czyżby elektrycy poszli wyładowywać bagaże z samolotu? / Fot. Jarosław Reszka">Miasto Monastyr w Tunezji przeżywało swój rozkwit w średniowieczu. Teraz zaś jest czczone przez Tunezyjczyków jako miejsce narodzin pierwszego prezydenta niepodległego państwa - Habiba Bourgiby. I choć niepodległa Tunezja liczy niewiele ponad pół wieku, a od śmieci Bourgiby minęło raptem dziewięć lat, trudno dziś w tym kraju znaleźć skupisko ludności, w którym główna ulica nie miałaby za patrona pierwszego prezydenta. Monastyr poszedł w tym kulcie znacznie dalej - wybudował mu piękne mauzoleum. Monumentalna budowla nie przesłania jednak skromnej raczej rzeczywistości dzisiejszego Monastyru. Mieszka w nim około 36 tysięcy ludzi, za nieustannie deptanymi przez turystów okolicami mediny i portu rozciągają się kwartały biedadomków, których szeroko latem otwarte drzwi i okiennice bezwstydnie odsłaniają biedawnętrza.
Monastyr to dla bydgoskiego globtrotera ważny punkt, jako że tam właśnie lądują nieliczne czartery z naszego miasta, dźwigające bladych turystów do śródziemnomorskiego raju pod palmami i trzcinowymi parasolami na hotelowych plażach. Niesamowite to wrażenie, zwłaszcza w czas powrotu do chłodnej rzeczywistości. O trzynastej jeszcze ostatnia kąpiel w słonej wodzie o temperaturze trzydziestu stopni, po czym chowamy mokre kąpielówki do foliowej torby, by o czternastej wsiąść do autokaru na lotnisko. A po pięciu godzinach lądowanie w Bydgoszczy. Szok. Dłużej niż z Afryki zajmuje mi powrót do domu z Katowic, o Zakopanem nie wspominając.
<!** reklama>36-tysięczny Monastyr ma spory, nowoczesny port lotniczy, który na rogatą duszę Polaka działa jak balsam. Przechodząc przez bramki kontrolne, nie musimy ściągać pasków i trzymać w garści opadających portek, nie trzeba też wytrząsać kieszeni z metalowej drobnicy. Potem w sali odlotów spokojnie zapalimy papierosa. Co ciekawe, bydgoski Port Lotniczy na swój sposób przystosował się do tunezyjskiego luzu. Udało mi się to uchwycić na zdjęciu wyżej. Po wejściu do sali odbioru bagażu podróżny czuje się jak widz na spektaklu awangardowego teatru. Albo jak fan punk rocka przed koncertem. Spod sklepienia zwisa plątanina kabli, w półmroku tworząc niepokojący i fascynujący zarazem nastrój. Potęguje go szary chropowaty tynk z pasami białej zaprawy murarskiej na ścianach, częściowo zakrytych niebieską folią. Podświadomie oczekujemy, że zamiast bagażu taśmociągiem wyjadą za chwilę pozapinani na agrafki młodzieńcy z irokezami za głowach i błyszczącymi gitarami w dłoniach. Po kwadransie oczekiwania na spektakl czar, niestety, pryska. Suną zwykłe mieszczańskie torby i walizy, wypchane skórzanymi i ceramicznymi suwenirami z bazarów. Nie masz punkowców, aktorów, nie masz nawet monterów czeszących kolorowe kable. Parę tygodni temu „Express” pisał o bydgoskim racjonalizatorskim patencie na wykorzystanie ogniowych strażaków do wyładunku bagażu z samolotu. Być może tym razem strażaków zluzowali elektrycy?
***
Gdyby w lipcu ktoś powiedział mi, że wybierając się na jeden tylko dzień lekkoatletycznych mistrzostw Polski w Bydgoszczy, obejrzę dwóch mistrzów świata i jednego wicemistrza, poradziłbym temu komuś, by zmierzył sobie temperaturę. A jednak los sprawił, że w minutowych odstępach na stadionie Zawiszy prężyli muskuły Anna Rogowska, Anita Włodarczyk oraz Tomasz Majewski. Po sukcesie w Berlinie ogarnęła nas euforia. Szuka się nazwy dla nowego Wunderteamu. Ktoś zaproponował: Złotopolscy. Wyhamujmy trochę. Wunderteam mamy na razie szwajcarski, bo z dużymi dziurami. Na tych samych mistrzostwach Polski obejrzałem kilka biegów, które kończyły się wynikami na poziomie olimpiady, ale szkolnej. Włodarczyk zaś w rzucie młotem wyprzedziła następną zawodniczkę o, bagatela, 10 metrów. Zastanawiające to o tyle, że polskie mosty niezbyt nadają się do rzucania pod nim żelazem, podczas gdy okolice miast, na przykład Bydgoszczy, są wymarzonym terenem do biegania. Tylko że prawie nikt tam nie biega.