https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Przeznaczona do skrzypiec

Gabriela Ułanowska
Sierpniowe popołudnie. Przyjechałam do Ośrodka TVP w Ciechocinku trochę za wcześnie. Lepiej jednak poczekać niż się spóźnić, bo spotkanie z WANDĄ WIŁKOMIRSKĄ to niezwykłe przeżycie. Światowej sławy skrzypaczka prowadzi tutaj warsztaty. Kiedy poproszona wchodzę do saloniku, widzę wstającą od stołu filigranową, kruchą kobietę. Słyszę: „Gdzie usiądziemy? Może tu, żeby było lepiej słychać, bo mój starczy głos jest słaby”. Energicznie zaprzeczam określeniu „starczy”, wtedy słyszę: „Dziecko! Panie wie, ile ja mam lat?”

<!** Image 2 align=right alt="Image 93456" sub="Fot. Gabriela Ułanowska">Sierpniowe popołudnie. Przyjechałam do Ośrodka TVP w Ciechocinku trochę za wcześnie. Lepiej jednak poczekać niż się spóźnić, bo spotkanie z WANDĄ WIŁKOMIRSKĄ to niezwykłe przeżycie. Światowej sławy skrzypaczka prowadzi tutaj warsztaty. Kiedy poproszona wchodzę do saloniku, widzę wstającą od stołu filigranową, kruchą kobietę. Słyszę: „Gdzie usiądziemy? Może tu, żeby było lepiej słychać, bo mój starczy głos jest słaby”. Energicznie zaprzeczam określeniu „starczy”, wtedy słyszę: „Dziecko! Panie wie, ile ja mam lat?”

Wiem. 11 stycznia 2009 roku w Filharmonii Narodowej odbędzie się uroczysty koncert z okazji Pani 80. urodzin. Zagra na nim wielu wspaniałych muzyków: Konstanty Kulka, Kaja Danczowska...

Starzy ludzie i małe dzieci dodają sobie lat, to takie naturalne. Ja nie miałam czasu, żeby boleśnie odczuwać upływ czasu. Nie zauważyłam trzydziestki, czterdziestki. Miałam mnóstwo pracy, podróżowałam, ćwiczyłam i uczyłam się nowych utworów. Bardzo źle zniosłam pięćdziesiątkę, bo rozpadło się moje małżeństwo, nic nie było już takie proste. Zdałam sobie sprawę, że przekroczyłam pewną granicę i nie mogę używać już słowa „młoda”. Ale mam świadomość, że udało mi się harmonijnie przechodzić przez kolejne dziesięciolecia. Wracając do jubileuszu - Antoni Wit, dyrektor Filharmonii Narodowej, zapytał, jakie mam życzenia. Powiedziałam, że nie chcę, żeby grano Szymanowskiego. Granie go to było dla mnie olśnienie, coś niezwykle intymnego. Napisano kiedyś w recenzji, że gram tak, jakbym kontaktowała się z kompozytorem. A Nigel Kennedy, który przyleciał do Sydney z moją płytą Karłowicza, powiedział: „Muszę się tego nauczyć, ale Szymanowskiego - nie, bo tego nikt po Tobie grać nie powinien”. To oczywista bzdura. Narodził się już ktoś albo narodzi, kto zagra to inaczej, lepiej. Rozstałam się z estradą świadomie. Nie chciałam grać w drugiej lidze. I dlatego nie życzyłam sobie, żeby na jubileuszu wykonywano Szymanowskiego. To tak jak z małżeństwem, które się rozpadło. Rozstałam się z mężem, czy to on rozstał się ze mną. Nieważne, ale nie chcę, by przyszedł na moje przyjęcie ze swoją nową żoną. Poprosiłam więc o to, żeby młodzi zagrali dla mnie muzykę kameralną. I wtedy przypomniałam sobie potrójny koncert Beethovena. Antoś się ucieszył, bo dawno go nie grano. A ja poprosiłam o wykonawcę - Anię Staśkiewicz. To moja faworytka w Polsce. Torunianka zresztą. Wielka indywidualność, niesłychanie zrównoważona i spokojna. Mam do niej absolutną słabość, bo w grze mnie przypomina. Ale osobowościowo zdecydowanie się różnimy: ja jestem ekstrawertyczna, a ona to typowy introwertyk. Zagra więc dla mnie Ania. Chciałabym, żeby wystąpiło wielu kolegów, ale wtedy koncert byłby za długi, a publiczność pewnie by tego nie wytrzymała.

Była Pani już „w łonie matki przeznaczona do skrzypiec”. Jako cudowne dziecko z muzycznej rodziny musiała Pani grać.

<!** reklama>Jakie cudowne dziecko!

Zaczęła Pani grać mając 5 lat, a występować w 7. roku życia.

Dziś młode Koreanki, które uczę, zaczynają grać, kiedy mają 3 lata. Dostają małe skrzypeczki, chodzą do szkoły Suzuki i grają. Mnie nikt nie pytał o zdanie - musiałam grać. Ojciec przeznaczył nas na muzyków. Moje pierwsze wspomnienie związane z muzykowaniem jest oczywiście mgliste. Jeden pokój, syczący piecyk gazowy, pianino, ja w koszu na bieliznę. To znam z opowieści mamy, ale pamiętam obraz kogoś grającego nad moją głową. To ojciec ćwiczył na swoich „niemych skrzypcach”. Kolejne wspomnienie to moje ręce na klawiszach, zadarte wysoko nad głową. Musiałam być jeszcze malutka, bo wspinałam się na palce.

Pani życie to muzyką. A czy teraz, bez koncertowania, nie pojawiło się uczucie „wygnania z raju”?

Bałam się, że pewnego dnia będę szła ulicą i na afiszu nie zobaczę mojego nazwiska. Ale jednocześnie prześladowała mnie myśl, żeby nie zagrać jednego koncertu za dużo.

Jak w tej smutnej historii o znanej artystce, która nie powinna była już wystąpić z koncertem w zakopiańskiej „Atmie”?

Tak. Niektórzy nie potrafią odejść. Ja nie chciałam spaść z wysoka. I cieszę się, kiedy słyszę pytanie: „Pani profesor, dlaczego Pani nie gra?” Może właśnie dlatego, żeby mnie o to zapytano. Nie czuję się „wygnana z raju”, bo potrafię zachwycać się muzyką do łez. Niedawno dostałam od studentki komplet płyt mojego bożyszcza, wcale nie skrzypka - pianisty Vladimira Horowitza. Miałam szczęście słyszeć go dwa razy na żywo. To było nie do wiary. To, co u innych jest już forte, u niego to dopiero początek. I nagle... wali się na mnie tsunami. Jeszcze wtedy nie znałam tego słowa, ale to było to. I on w niewiarygodny sposób zachował to na płytach. Przepadam też za klasycznym jazzem. W Kąśnej Dolnej, w dawnym dworku Paderewskiego, zbierała się zawsze śmietanka kolegów. I razem graliśmy. Kiedyś przyjechali Michał Urbaniak i Leszek Możdżer. Siedziałam i słuchałam, jak pięknie grali. A później oni słuchali naszych koncertów. To wszystko jest muzyka. Ona jest jedna, jak medycyna, choć leczą nas ginekolog, internista, chirurg....

Gdyby Pani nie została skrzypaczką, to kim chciałaby Pani zostać?

Wolałam grać na fortepianie. Potem marzyłam o balecie. Ojciec nie miał nic przeciwko temu, mogłam chodzić na lekcje tańca. Ale tak naprawdę chciałam zostać aktorką. To mnie prześladowało bardzo długo. Pamiętam, kiedy przestałam żałować, że nie wybrałam sceny. Zbliżałam się do czterdziestki. Miałam wtedy bardzo dobry czas. Grając kiedyś koncert Brahmsa, poczułam, że gram go lepiej niż dawniej. I wtedy mój brat Józef powiedział: „Zobacz, jakie to szczęście, że nie jesteś aktorką, bo w tym wieku rola Julii nie byłaby już dla ciebie, zostałaby ci matka Hamleta. Jako skrzypaczka możesz być lepsza niż wtedy, gdy miałaś 18 lat”. Kim bym była? Gdybym nie była solistką, bynajmniej nie zostałabym nauczycielką. Ale w pewnym momencie odkryłam wielką namiętność do uczenia. Kiedyś mówiłam, że nie będę nauczycielką. A teraz: ostatni akord w Australii, samolot i jestem tutaj. To mój trzeci pobyt na warsztatach w Polsce w tym roku. Pracuję w Ciechocinku z dwanaściorgiem uczniów, którzy na zakończenie kursu wystąpią z koncertem. Ja natomiast cieszę się, że nie żyję już w niewoli ćwiczenia. Zwiedziłam cały świat, ale zawsze patrzyłam na zegarek, bo musiałam iść ćwiczyć. Dziś nie mam uczucia, że muszę. To jest komfort spokojnego życia. Nie ma tremy. Kiedy byłam młoda, nie miałam jej. Potem się pojawiła. To wynikało z perfekcjonizmu i próżności. Teraz też jestem próżna: chcę, żeby moi uczniowie grali świetnie. Ale kiedy zaczynają się bać, mówię: „nie musisz zrobić tego genialnie, ale graj pięknie. Tyle od ciebie wymagam”. Teraz też dużo ćwiczę, bo pokazuję uczniom. I cieszę się tym. Cieszę się światem.

To akceptacja tego, co jest. Ale radość życia to też miłość do ludzi.

Kocham ludzi. Już w dzieciństwie układałam sobie takie wierszyki: „Wszystko umiem, wszystko mogę, mam na wszystko zawsze czas. Każdy dzień uśmiechem witam, więc mnie kocha każdy z was”. Ludzie oddają nam to, co im daliśmy. Gdy występowałam z Filharmonią Narodową w Paryżu, po koncercie przyszedł do mnie wielki skrzypek Henryk Szeryng. Zaproponował mi udział w kursie, który prowadził w Nicei. Zostałam, chociaż nie mogłam zapłacić za udział. Potem zarobiłam jakieś pieniądze i chciałam zapłacić. Wtedy usłyszałam: „oddasz młodszemu pokoleniu”. Oddaję. Miałam szczęście w życiu, że robiłam i robię to, co lubię.

Słucham Pani opowieści i pytanie o spisanie ich ciśnie się na usta.

Raczej powinnam nagrywać swoje opowieści. Jakoś je uporządkować, bo, jak to wspomnienia, są pokawałkowane. Przez te trzy czwarte wieku wszystko się przemieszało. Tyle zdarzeń - prawda miesza się z legendą.

Może pomogłyby w tym słynne zeszyty przechowywane w domu w Sydney?

To zwykłe szkolne zeszyty. Rysowałam w nich rubryki: data, miasto, program, partner, sukienka. Zaczęłam od debiutu w Nowym Jorku.

W 1961 roku, Carnegie Hall.

Tak. Te sukienki zapisywałam po tym, kiedy w Sydney jedna ze słuchaczek po koncercie powiedziała, że trzy lata temu też grałam w zielonej. To nie była ta sama sukienka, ale ona zapamiętała tylko kolor. Potem wpisywałam również bisy. Po zgryźliwej uwadze krytyka, który po koncercie w Szwajcarii napisał, że grałam po raz drugi ten sam koncert, równie pięknie jak za pierwszym razem i po raz drugi bisowałam tym samym kaprysem.

Właściwie na imię ma Pani Jolanta, dopiero na drugie Wanda, na trzecie Alfreda po ojcu. Nazwiska też są dwa: Wiłkomirska i Rakowska.

Jeśli chodzi o imiona, to udało mi się zgubić tę Alfredę, ale, niestety, odnalazła się w moim niemieckim paszporcie. Nazwisko Rakowska zatrzymałam, bo moi synowie je nosili. Nazwisko Wiłkomirska otworzyło mi drogę do kariery i pozostało moim nazwiskiem estradowym. Wracając do mojego męża... Był pierwszym człowiekiem, któremu się spodobałam, choć nie wiedział, że byłam znaną skrzypaczką. Nasze spotkanie to już legenda. Może kiedyś o nim opowiem... Mąż zawsze traktował moją pracę bardzo poważnie. Nie było nam łatwo: mały pokoik, moje ćwiczenie. Oboje nie mieliśmy głowy do interesów. Zaraziłam się od niego wiarą w ideę godnego życia dla każdego. Do dziś nie mogę pogodzić się z tym, że jedni mają wszystko, inni nic. Dlatego jak mogę, to pomagam. Finansowo wspieram dzieci w Kenii i na Filipinach. Teraz przekazałam pieniądze „Lekarzom bez granic”. Czego jeszcze Pani nie powiedziałam? Co chcę robić. Dojrzewam do odpoczynku. Jestem chwilami zmęczona, pewne rzeczy robię wolniej niż dawniej. Ale codziennie się gimnastykuję. Jeszcze potrafię pocałować się w kolano... O, Boże, która godzina? Zapomniałam, że na mnie czekają. Mam kolejną lekcję...

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski