Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Proteza to nie coś, co kupuje się dla przyjemności. Większe zamówienie - więcej cierpiących kobiet.

Dominika Kucharska
Tomasz Czachorowski; na zdjęciu od lewej: Wiesława Pionke, Aleksandra Marciniak, Wioletta Oleksy, Barbara Jarocka
Pierwsze skojarzenie jest takie, że robimy wkładki do powiększania biustu. Jak tłumaczę, że to protezy dla kobiet, którym usunięto pierś, to ton rozmowy zawsze się zmienia…

Bydgoskie Śródmieście w wiosenne południe. Brama obok dużej, zawsze zatłoczonej przychodni prowadzi na obszerne podwórko. Betonowy plac do rozładunku i załadunku, z każdej strony otoczony ścianami kamienic. Na jednej z nich wisi niebieski szyld firmy Cezal. Za znajdującymi się pod nim drzwiami praca wre. Na ostatnim piętrze kamienicy przy ulicy Kwiatowej, bo tam właśnie trafiłam, cztery kobiety, jak co dzień przycinają, wypełniają, obciążają, pakują. Produkcja, jakich wiele? Nie do końca. To jedyny taki zakład w Polsce, a jego pracowniczki zgodnie mówią - mamy misję. Spod ich rąk codziennie wychodzi kilkadziesiąt protez piersi dla kobiet po mastektomii. Zamówienia do tego niepozornego na pierwszy rzut oka zakładu przychodzą z całego świata.

To, co robię, ma znaczenie

- Ktoś mógłby powiedzieć, że nasza praca opiera się na nieszczęściu innych, ale my to widzimy inaczej - mówi Basia Jarocka, energiczna brunetka. W lipcu jej minie dokładnie siedem lat w tym miejscu. - Stałam kiedyś w przychodni i widziałam kobietę bez jednej piersi. Wtedy pomyślałam, że to, co robię, ma duże znaczenie. Protezy pomagają innym kobietom i ta myśl rodzi dumę. Wiem, że możemy poprawić komfort ich życia, dodać im pewności siebie i odrobiny normalności po tak ciężkich przeżyciach… Często rozmawiamy o tym z dziewczynami, bo to jednak kobiecy temat. Wiadomo, że każda z nas boi się raka, a chcąc nie chcąc przypominamy sobie o tej chorobie codziennie.

Jak na zakładową weterankę przystało, oprowadza mnie po przestronnej, choć nieprzesadnych rozmiarów hali. Idziemy od pierwszego do końcowego punktu produkcji. Praca zaczyna się tu o 7 rano. Na początek nalewany jest żel. Potem 45 minut mieszania, wylewanie, zgrzewanie i dwie godziny w piecu w temperaturze 80 stopni Celsjusza. To telegraficzne uproszczenie, bez szczegółowego odmierzania parametrów i tym podobnych zadań, których trzeba pilnować, jak w laboratorium. Końcówka jest najtrudniejsza. Każdą, jeszcze ciepłą protezę należy dobrze obciążyć. Potem ręcznie obciąć zbędną folię. Od precyzji czterech kobiet zależy efekt końcowy. Tempo bywa zawrotne, rozpoczęty proces musi być zakończony, nie można zostawić niczego na następny dzień.

- Co się zmieniło przez te 7 lat? - pytam. - Rozmiary protez – odpowiada pani Basia, wskazując na metalowe formy, leżące na regale i wyglądające jak części zbroi. - Doszły większe i to na nie jest zdecydowanie większe zapotrzebowanie - wyjaśnia.

W eleganckich pudełkach do wysyłki czekają protezy w różnych kolorach skóry, bo zamówienia pochodzą nie tylko z Europy, ale i z Chin czy Meksyku. Są też takie przezroczyste na basen, z sylikonu, który się nie odbarwia. Nieśmiało pytam, czy mogę wziąć jedną do ręki. Obchodzę się z nią jak z niemowlęciem. Proteza jest leciutka, miękka, bardzo delikatna.

Namiastka normalności

Od weteranki przechodzę do najmłodszej stażem na tym piętrze. - Najmłodsza stażem, ale najwyższa z ekipy - żartuje Wioletta Oleksy. Z zawodu technik chemik. Dopiero od chwili, gdy tu trafiła, ma szansę wykorzystywać specjalistyczną wiedzę zdobytą w szkole. Wcześniej przez kilkanaście lat pracowała jako ekspedientka w sklepie. - To mój mały sukces, bo nie myślałam, że jeszcze kiedyś będę mogła pracować w wyuczonym zawodzie. A poza tym fajnie jest móc powiedzieć znajomym, że robi się coś dla innych kobiet. Oczywiście pierwsze skojarzenie jest takie, że robimy wkładki do powiększania biustu. Jak tłumaczę, że to protezy dla kobiet, którym usunięto pierś, to ton rozmowy zawsze się zmienia. Praca z taką misją buduje, dowartościowuje, bo mamy konkretny cel i to jaki - kobiety kobietom.

Cieszą się, gdy trafia do nich większe zamówienie – bo firma zyska. Jednak zawsze po chwili nadciąga ta sama refleksja. Proteza to nie coś, co kupuje się dla przyjemności. Większe zamówienie - równa się więcej cierpiących kobiet. - Chciałabym, żeby wszystkie panie po mastektomii miały możliwość odbudowania w jakiś sposób piersi. Proteza nigdy w pełni jej nie zastąpi, ale daje namiastkę normalności - mówi pani Wioletta. - Moją ciocię rak zmusił do mastektomii. Sam nowotwór to klęska dla zdrowia, a do tego jeszcze to… Pamiętam, że ciocia na początku nie chciała się z nikim spotykać, jak ognia unikała wyjść. Proteza bardzo jej pomaga. Bez skrępowania znów widuje się z ludźmi. Podczas pracy mówimy z dziewczynami - namacajmy się tych protez, napotykajmy do woli, ale obyśmy nigdy nie musiały ich używać. Najczęściej życzymy sobie po prostu zdrowia.

Ani jednego zadziorka

Za regałami, pod oknem wychodzącym na podwórko, siedzi Wiesława Pionke - specjalistka od wycinanek. To jej palce skrupulatnie badają każdy milimetr krawędzi nowej protezy. - Nie może być ani jednego zadziorka, bo mógłby obcierać skórę - wyjaśnia. Na jej stół trafiają wszystkie wyprodukowane protezy. Przyglądam się, jak pani Wiesia sprawnym ruchem nożyczek przycina folię. - Taka mała manufaktura - śmieje się. - Staram się dopieścić każdą protezę. Traktuje je jak części ciała, którymi w pewnym sensie się stają.

Serca do tego zajęcia jej nie brakuje. Zna kobiety, które musiały stanąć do walki z rakiem. - Wśród nich są te, które noszą protezy i to daje mi ogromną satysfakcję, ale znałam także takie, które tę walkę przegrały, a to już przywołuje złe myśli - przyznaje. - Z drugiej strony, to dla mnie i innych przestroga oraz motywacja, aby jeszcze bardziej pamiętać o profilaktyce i nakłaniać do tego bliskich.

Każda z pracujących tu pań ma swoją własną receptę na odcięcie się od powracających myśli o tym, że tyle kobiet cierpi. - Dla mnie to czas, który po pracy spędzam z synem. To przypomina mi, że w życiu nie o to chodzi, żeby się zamartwiać, a cieszyć się każdą chwilą – mówi pani Wiesia.

Nie byle co

Czwarta z załogi to Ola Marciniak, dziarska, konkretna babka, która czuwa nad najgłośniejszym odcinkiem produkcji. Aby porozmawiać, przed hałasem uciekamy do innej części hali. Opowiada, że zanim dotrze do pracy z Barcina, w którym mieszka, musi pokonać przeszło 40 kilometrów. - Nie męczy to pani? - pytam. - Dla mnie to nie problem. Zresztą, to najlżejsza ze wszystkich prac, które do tej pory wykonywałam. A przede wszystkich całkiem inne zajęcie, można nawet powiedzieć, że szlachetne.

Pani Ola 20 lat przepracowała w Stomilu w Łabiszynie. Był więc i wielki wysiłek fizyczny, i robota na trzy zmiany. Potem trafiła do sklepów mięsnych, a od roku pracuje w bydgoskim Cezalu. - Jestem po szkole chemicznej, a tu mam namiastkę laboratorium - mówi.

Rosnące zapotrzebowanie na protezy? Ucieka myślami od tego. - Przynajmniej się staram… Jakbym przez te osiem godzin pracy myślała tylko o raku i mastektomii, to bym zwariowała. Skupiam się na rutynie. O chorobach słyszy się co chwilę. Nieraz moje koleżanki żartują, że jakby co, to im przynajmniej zrobię protezę. Ale to śmiech przez łzy, sposób na oswojenie strasznej wizji, której ziszczenia nie chce żadna kobieta.

Po pracy pani Ola znów pędzi na tramwaj, a potem na bus. W rodzinnym Barcinie robi zakupy, obiad na jutro. - I jakoś te dni mijają. W końcu na tym polega życie, żeby pracować. A jak się jeszcze robi nie byle co, to wszystko jest tak, jak być powinno - dodaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!