Zobacz wideo: Bydgoscy "wywiadowcy" w służbie

Świadek, która zeznawała w czwartek w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy, w 2013 roku otrzymała propozycję objęcia funkcji prezesa w firmie Alberia należącej do oskarżonego znanego bydgoskiego biznesmena Janusza S.
To Cię może też zainteresować
- Początkowo współpracowałam tylko popołudniami z Januszem S., bo miałam etat w innej firmie. Potem Janusz S. zaproponował mi pracę w siedzibie jego spółki przy ulicy Kurpińskiego w Bydgoszczy - zeznawała świadek, która oświadczyła sądowi, że z wykształcenia jest księgową. - Miałam zajmować się porządkowaniem dokumentacji tej i innych spółek, sporządzaniem fotokopii i segregowaniem. Dokumenty znajdowały się między innymi w piwnicy.
W biurze, o którym wspomina świadek, znajdowały się również pomieszczenia użytkowane przez pracowników innych spółek (niż Alberia) oraz kancelaria radcy prawnego. Siedzibę - jak wynika z relacji świadka - odwiedzał Janusz S. w towarzystwie Justyny J. (partnerki).
- Pewnego dnia S. zaproponował mi pełnienie funkcji prezesa spółki, gdyż Justyna S., która wówczas figurowała jako prezes, większość czasu spędzała w Kołobrzegu - zeznawała świadek. Dopytywała Janusza S., "czy spółka jest bezpieczna". - Powiedział, że nic się w firmie nie dzieje i chodzi głównie o to, by pilnować "spraw ZUS-owskich".
Świadek, już jako prezes firmy Alberia postanowiła jednak sprawdzić, jak wyglądają sprawy własnościowe spółki i zapisy w sądzie w KRS. - Zobaczyłam dokument podpisany moim nazwiskiem aprobujący podniesienie kapitału firmy o 600 tys. zł w gotówce. Zaczęłam dopytywać, jak to podwyższenie miało się odbyć.
Wówczas - świadek wyjaśniła - została odwołana z funkcji prezesa. Sędzia Roman Narodowski dopytywał, jak to możliwe, że na dokumencie był podpis świadka, skoro ona sama była zdziwiona, że taki dokument w ogóle powstał.
Znany inwestor świadkiem
- Był taki zwyczaj, że prezesi poszczególnych spółek podpisywali puste kartki - oświadczyła kobieta. Dodała, że takie praktyki stosowano, np. w sytuacji, kiedy w zgromadzeniu udziałowców nie mógł uczestniczyć prezes, a potrzebny był jego podpis pod którąś decyzją. Opowiedziała, że sama raz pojechała do Koronowa, gdzie mieszkał jeden z "prezesów", by poprosić go o podpisanie kilku pustych arkuszy.
- Czy ci prezesowie faktycznie zarządzali spółkami? - pytał sędzia.
- W żadnym wypadku. Oni figurowali tylko na papierze - odpowiedziała świadek.
Proces dotyczy spółki Domar-Bydgoszcz, której upadłość ogłoszono w 2009 roku. Akt oskarżenia do bydgoskiego sądu skierowała Prokuratura Regionalna w Gdańsku. Zdaniem śledczych wyprowadzony majątek to między innymi nieruchomości, udziały i akcje o szacunkowej łącznej wartości 35 mln zł.
Domar był siecią około 50 sklepów, w których sprzedawano sprzęt RTV. Zarzuty prania pieniędzy wobec osób z zarządu odnoszą się do transakcji, których dokonywano od 2009 do 2011 roku. Kwota „wyprania” opiewa od 500 tys. do 4 mln. zł. Ustalono około 800 poszkodowanych podmiotów, w tym kilkuset pracowników sklepów.
W 2016 roku prokuratura skierowała do sądu wniosek o wydanie listu gończego za Januszem S. On sam zgłosił się do śledczych sam w 2018 roku. Starał się wtedy o wydanie listu żelaznego, który zresztą bydgoski sąd mu wystawił. Była to gwarancja, że będzie mógł złożyć zeznania bez groźby aresztowania.
Obrona Janusza S. wnioskowała o przesłuchanie w charakterze świadka, m.in. Romana K., inwestora giełdowego uchodzącego za jednego z najbogatszych Polaków. Jak dotąd nie stawił się w sądzie. Przed laty od jego spółki firma Luna Developer kontrolowana przez Janusza S. miała kupić akcje, co pozwoliło na podwyższenie jej kapitału.