Widząc, jak nasi męczą się grając w piłkę postanowiłem nie mieć żadnych wymagań wobec nich. Cieszyć się z każdego strzału, udanej interwencji bramkarza, może nawet gola, o zdobytym punkcie nawet nie marząc...
I zobaczcie, jak szczęśliwy żegnam się z tym mundialem jako kibic Polski. Już w pierwszym meczu było super - punkt zdobyty z Meksykiem i świadomość, że przerwaliśmy serię odpadania już po drugiej serii spotkań (matematycznie wiadomo było, że przed trzecią potyczką jakieś szanse na awans z grupy będą). Żałowałem tylko, że mieliśmy karnego, którego nie wykorzystał sam Robert Lewandowski. Gdyby tej jedenastki nie było, zupełnie inaczej wiele osób podchodziłoby do tego zero do zera. A ja nie płakałem i nie narzekałem. „Lewy” sam sobie wywalczył ten rzut karny. Pokażcie mi innego napastnika, który rzuciłby się w tamtej sytuacji walczyć o piłkę, która wydawałaby nie do wywalczenia. Tak był spragniony jej widoku, że wręcz zanurkował w pole karne i tam dał się sfaulować. Czyli - sam zapracował i sam zepsuł. Uznałem, że ten incydent trzeba wykasować z pamięci i uznać remis za sukces.
Warto przeczytać
Mecz z Arabią Saudyjską to już była dla mnie zupełnie rewelacyjna gra. Matko Święta, czego tam nie mieliśmy - dwa gole, obroniony przez Wojciecha Szczęsnego karny, poprzeczka, słupek, sytuacja „sam na sam” Lewandowskiego... Po prostu poezja futbolu. W polskim wydaniu, przypominam.
Z Argentyną było trochę gorzej. Przez pół godziny wyglądało to jako tako, potem musiałem czasami przypominać sobie: „miałeś od nich niczego nie wymagać”. A na koniec okazało się jeszcze, że awansowaliśmy z grupy! Po prostu euforia!
Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia postanowiłem, że jednak jakieś zadanie przed drużyną postawię. Nie przegrać z Francją wyżej niż z Brazylią w 1986 roku (0:4) i wyrównać lub pobić wynik sprzed 36 lat. No i przegrała tylko 1:3, grając nawet nieźle. Jako kibic niemal bez wymagań czuję się zadowolony i spełniony.
