Polska scena polityczna się stabilizuje. Po raz pierwszy od roku 1989, partie, które były w ustępującym parlamencie, weszły do następnego. Coraz mniej jest też partii małych, bardzo słabych.
Rozmowa z MARCINEM PALADE, politologiem z Polskiej Grupy Badawczej
Na kilka tygodni przed wyborami sondaże opinii publicznej dawały pierwszeństwo Platformie Obywatelskiej, tymczasem wybory wygrało PiS. Czy to był błąd sondaży, czy w czasie kampanii odwróciła się sympatia elektoratu od PO?
<!** Image 2 align=right alt="Image 6188" >Dwa, trzy tygodnie przed wyborami sondaże dawały wyraźnie przewagę PO. Myślę, że to był błąd sondażowy polegający na tym, że w badaniach była nadreprezentacja osób, które deklarowały poparcie dla PO. To rzecz charakterystyczna nie tylko dla Polski, ale także dla USA czy Europy Zachodniej, że do swoich rzeczywistych sympatii chętniej przyznają się osoby o poglądach centrowo-liberalnych. Znacznie rzadziej o prawicowych. Drugim elementem decydującym o zwycięstwie PiS była kampania tej partii w ostatnich dniach przed głosowaniem. Akcentowała ona różnice, jakie występują pomiędzy PiS a PO. Część potencjalnych wyborców PO udało się przekonać, że partia, na którą chcą głosować nie ma programu gospodarczego. Trzeba też wspomnieć, że większość sondaży była przeprowadzana telefonicznie, a w naszych warunkach występuje nadreprezentacja osób o poglądach liberalnych, młodych, dobrze wykształconych.
Czy PO, a szczególnie Janowi Rokicie, nie zaszkodziło obwieszczenie przed wyborami, że jest „premierem”?
Jak wskazują wyniki wyborów od 1989 roku, Polacy lubią karać tych, którzy są butni, zarozumiali i aroganccy. Tych, którzy nie mając jeszcze władzy – w sensie legitymacji od społeczeństwa – już zapowiadają, co będą zmieniać.
Ale hasło „prezydent Tusk” chwyciło, a „premier z Krakowa” zdenerwowało. Dlaczego?
Myślę, że osobowość Jana Rokity jest trudna. To była też podobna sytuacja jak sprzed czterech lat, gdy spora część wyborców nie zagłosowała jednak na SLD, bo Sojusz zbyt ostentacyjnie ogłaszał, że przejmuje władzę. Tak na zasadzie byliście pewni zwycięstwa – no to nauczymy was pokory. Z Platformą było podobnie. Pokazywanie, że my będziemy decydować o tym, co stanie się w Polsce, zostało ukarane.
Czy wycofanie się z kampanii Włodzimierza Cimoszewicza miało wpływ na wynik wyborów?
Pośrednio tak. Wcześniej spór, jaki dzielił obozy polityczne, dotyczył podziału na Polskę postsolidarnościową i postkomunistyczną, odwołującą się do tradycji Polski PRL-owskiej. Wycofanie się kandydata lewicowego, który liczył się w wyścigu prezydenckim, sprawiło, że nastąpił podział na ugrupowania, które odwołują się do solidaryzmu społecznego oraz Polski liberalnej. W Europie Zachodniej partie liberalne raczej nie wygrywają wyborów, ale otrzymują na tyle dobry wynik, że wchodzą w skład koalicji rządzącej. I to zarówno z partiami prawicowymi, jak i lewicowymi.
Warto dodać, że w tych wyborach pożegnaliśmy ostatecznie podziały historyczne. One jeszcze nieznacznie odgrywały jakąś rolę, ale myślę, że tylko dlatego, że był to rok jubileuszu Solidarności.
Sondaże zapowiadały kiepski finisz LPR, ale i tak większość publicystów oczekiwała, że w wyborach będą mieć wynik dwucyfrowy. Tymczasem nic z tego.
Nastąpił przepływ części wyborców do PiS.
Czy apel o. Rydzyka miał znaczenie?
Na pewno. Zaangażowanie środowiska Radia Maryja miało tu znaczenie. Jednocześnie dynamiki nabrała ponownie kampania prezydencka Lecha Kaczyńskiego. To również zaważyło na pokonaniu PO.
Lidze nie pomogły też chyba konflikty wewnątrzpartyjne i wizerunek lidera o zapędach wodzowskich.
Informacje o zatrudnieniu teściowej i szwagra Giertycha po jego interwencjach mogły się negatywnie odbić na poparciu dla LPR, ale nie sądzę, aby to było czynnikiem decydującym. Liga wraca do wyników sprzed czterech lat.
Ale każda partia, która jest w opozycji ma nadzieję, że przez ten czas zdobędzie dodatkowe punkty.
Tym razem się nie udało. Ważne jest jednak coś innego. Otóż, reprezentacja Ligi, która znalazła się w Sejmie w 2001 roku, była z różnych środowisk. Teraz trzydziestokilkuosobowy klub LPR będzie bardziej spójny. W dużej mierze są to działacze z Młodzieży Wszechpolskiej. Lidze nie będą więc groziły takie podziały czy konflikty, jakie miały miejsce poprzednio. Może się okazać, że będzie to naprawdę sprawna opozycja atakująca koalicję z prawej strony. Rządząca koalicja będzie mieć zresztą opozycje z dwóch stron, z prawej i z lewej – SLD i Samoobrona.
Samoobrona też nie ukrywa rozczarowania, bo liczyła na więcej.
Już wybory do europarlamentu pokazały, że to co proponuje Samoobrona – w formie i treści – nie napotyka na tak życzliwy odbiór. Mimo znacznej pauperyzacji społeczeństwa.
W noc wyborczą wszyscy byli zdumieni dobrym wynikiem SLD, ale przecież w porównaniu z 40 proc. z 2001 roku, to klęska. Jaka przyszłość czeka lewicę w następnych czterech latach?
Jedno jest pocieszające dla SLD – wygrali oni z SdPl potyczkę o to, kto będzie reprezentował w parlamencie lewicę. Ostatecznie Borowski znalazł się poza Sejmem. Ale ma on jeszcze jeden atut: jeśli osiągnie dobry rezultat w wyborach prezydenckich, to zmienia się układ sił. Dysproporcje między SLD a „borówkami” wyrównują się i układ miedzy ugrupowaniami będzie bardziej partnerski. Nie wierzę w deklaracje, że SdPl chce samodzielnie przygotowywać się do wyborów samorządowych. Gdyby jednak Borowskiego nie było w wyborach prezydenckich, to prawdopodobnie SdPl musiałoby na jakiś warunkach wracać do SLD.
Warto zauważyć, że polska scena polityczna się stabilizuje. Po raz pierwszy od roku 1989, partie, które były w ustępującym parlamencie, weszły do następnego. Coraz mniej jest też partii małych, bardzo słabych. W Europie Zachodniej zauważalne są tendencje do eliminowania ze sceny partii trzecich, małych, np. w Niemczech są dwie partie silne i trzy średnie. W Polsce mielibyśmy podobną sytuację. Gdyby do Sejmu nie weszło PSL, to mielibyśmy dwie mocne partie i trzy partie średnie. Jeśli będziemy podążać ku takiemu modelowi, to może się okazać, że nie będzie miejsca dla partii, które obecnie mają 3-4 proc. poparcia.
To by przesądzało los dawnej UW, obecnie Partii Demokratycznej.
Te wybory pokazały, że partia, która wypadła z parlamentu nie ma raczej szans na powrót. UW próbowało zmiany szyldu, sięgnęli po znane nazwiska typu premier Marek Belka czy wicepremier Jerzy Hausner, ale część ich wyborców przerzuciła głosy na mającą większe szanse PO. Słowa Władysława Frasyniuka, że jeszcze nic straconego, należy włożyć między bajki. To nie jest taka sama sytuacja jak cztery lata temu, kiedy UW nie przekroczyła progu wyborczego. Jest znacznie gorzej, bo tym razem, demokraci.pl nie dostali nawet 3 proc., co odbiera im prawo do budżetowych dotacji. A partia wzięła spore kredyty na kampanię.
Czy koalicji PO-PiS łatwiej by było, gdyby prezydent był z PiS czy z PO?
W sytuacji, kiedy premier jest z PiS, lepszy byłby prezydent właśnie z tego ugrupowania. Nie mielibyśmy do czynienia z sytuacją, że rząd pracuje w drodze kompromisu dwóch partii, ale jest jeszcze ta trzecia partia - prezydent, który może kwestionować postanowienia rządu, opowiadając się za stroną słabszą.
Ale gdyby premier był z PiS, a prezydent z PO nie byłoby wszechwładzy jednej partii.
Wszechwładzy nie będzie na pewno, bo żadna z tych partii nie ma dominującej pozycji. Sytuacja, gdy premier jest z PiS, a prezydent byłby z PO, mogłaby być konfliktowa.