<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/reszka_jaroslaw.jpg" >Bardzom ciekaw, jak w szerokiej Polsce (bo dopiero wydanie filmu na płycie DVD daje naprawdę szeroką perspektywę) odebrany zostanie „Obywatel Milk”. Czy uznamy, że to dzieło warte Oscara dla tytułowej roli Seana Penna, czy raczej będziemy skłonni twierdzić, że sama tematyka, w stosunku do której polityczna poprawność obowiązuje także jurorów z Amerykańskiej Akademii Filmowej, wykreowała dzieło Gusa Van Santa na artystyczne wydarzenie. Ja, przyznam, mam z tą oceną kłopot.
O tym, że Sean Penn jest wyśmienitym aktorem i dobrym reżyserem, nie trzeba nikogo przekonywać - wykazywał to wielokrotnie, także w konkursach i plebiscytach najwyższej rangi. Tego samego, moim zdaniem, nie można powiedzieć o Van Sancie. Spod jego ręki wychodziły filmy wspaniałe (do dziś z uznaniem wspominam „Moje własne Idaho”), ale w ostatnich latach parę razy też ewidentnie sknocił reżyserską robotę, najczęściej dlatego, że przesadził z artystycznym pierwiastkiem w filmowej miksturze. W tym wypadku zarzut „przedobrzenia” wprawdzie mu nie grozi, ale mam podejrzenia, że obraz Harveya Milka i San Francisco lat 70. został tutaj bardziej wykreowany niż wiernie odtworzony. Przypomina mi on świat hippiesowskiego musicalu czy rock-opery, nie biograficznego dramatu. Do tej konwencji musiał dopasować się Sean Penn i w ramach konwencji jego Milk wypada bez zarzutu. Ile w tym jednak prawdziwego Milka? Chyba nikt z Polaków nie odpowie. Jako świadectwo prawdy musi więc nam wystarczyć fakt, że konsultantami „Obywatela Milka” stali się jego byli współpracownicy i że akcja filmu toczy się w dużej części przy Castro 575, w domu, w którym Milk spędził najważniejsze lata swego życia.
<!** reklama>Amerykanie mają szczęście, że ich historia jest tak bogata, iż co jakiś czas owocuje ważnym filmem albo książką, ukazującą światu postać, o której nie miał on pojęcia. A taką osobą był Milk. Kiedy na początku lat 70. przeniósł się z Nowego Jorku na Zachodnie Wybrzeże i rozpoczął walkę o społeczną emancypację gejów, w Polsce i chyba w większości krajów był to temat tabu. Nie wiem, czy na dzisiejszych paradach równości wspomina się radnego San Francisco. Warto pamiętać, że był on pierwszą osobą oficjalnie przyznającą się do homoseksualizmu, która w USA została wybrana na urząd publiczny. Van Sant bardzo się starał pokazać dwoistą naturę swego bohatera - z jednej strony gejowską (?) miękkość, wrażliwość, emocjonalne rozchwianie, a z drugiej - polityczną twardość, nawet cwaniactwo, bez czego nie miałby szans na sukces w wyborach. Jeśli obywatel Harvey Milk był taki naprawdę, to obywatelom Gusowi Van Santowi i Seanowi Pennowi efektu ich wysiłków szczerze gratuluję.
Ocena: 2/3