Rok po wybuchu protestów na Białorusi oraz sfałszowanych wyborach, które ponownie wygrał Aleksander Łukaszenko, swoja premierę ma książka "Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki". To w niej opisane zostały historie niezależnych, białoruskich dziennikarzy, między innymi Ramana Pratasiewicza i Sciapana Puciły, dzięki którym Białorusini z każdego zakątka kraju sami pokazywali, co działo się u nich po ostatnich wyborach.
Książka powstała dzięki współpracy dziennikarzy z wielu polskich redakcji – TVN24, Radia zet, Telewizji Polsat czy TVP Info.
– Białoruscy dziennikarze mówią krótko: najważniejsze, żebyście o nas nie zapominali – mówił Michał Potocki, współautor i redaktor książki. – Ale chodzi też o to, by to oni nie musieli zapomnieć o wykonywaniu swojego zawodu lub nawet o wolności. A do tego potrzebne są pieniądze.
Książka zaczyna się reportażem dotyczącym historii Juliji Słuckiej, szefowej białoruskiego Press Clubu, której zapiski z ponad sześciomiesięcznego już pobytu w więzieniu boleśnie uświadamiają odczłowieczenie tamtejszego systemu.
- Kiedy mówi się o Białorusi, podaje się suche liczby: że 40 tysięcy ludzi zostało zatrzymanych od początku kampanii wyborczej, że jest ponad 600 osób mających dzisiaj status więźniów politycznych, ale w tej dużej statystyce gdzieś tam giną konkretny dotyczące tego, co tak naprawdę te represje oznaczają dla poszczególnych ludzi, rodzin, dla Białorusinów – tłumaczył podczas konferencji Michał Potocki.
Dochód ze sprzedaży książki trafi do Informacyjnego Biura Białoruś w Fokusie, które przeznaczy pieniądze na pomoc represjonowanym dziennikarzom. Ci natomiast potrzebują ich na pomoc prawną, sprzęt czy bezpieczny kąt.
Nie zostało wielu
- Prawda jest taka, że mało kto został na miejscu – powiedziała AiP Natasza Skupińska, przedstawicielka Biura Informacyjnego Białoruś w Fokusie. – 29 przedstawicieli mediów w tym momencie siedzi w więzieniu, a reszta raz na jakiś czas jest zatrzymywana na dwa tygodnie. Potem ich wypuszczają – tłumaczyła.
Jak przekazała, wiele redakcji wyjechało z kraju do między innymi Polski czy Litwy, gdzie dużo bezpieczniej jest wykonywać swój zawód. – Media są likwidowane. Ponad 50 portali informacyjnych w tym momencie jest zablokowanych na miejscu. Niektóre z nich wyrokiem sądu zostały uznane za ośrodki treści ekstremistycznych – wyjaśniła Skupińska.
Mówiąc o sytuacji niezależnych dziennikarzy na Białorusi Andrzej Pisalnik, białoruski dziennikarz, zmuszony do ucieczki z ojczyzny, podkreślał, że większość z nich po prostu musiała wyjechać z państwa.
- I jeśli mówimy o sytuacji niezależnych dziennikarzy białoruskich to nie możemy de facto mówić o sytuacji na Białorusi, bo to sytuacja na emigracji. Jak wygląda sytuacja dziennikarzy na emigracji to już kwestia tego, jak potrafią się zorganizować w kraju, do którego musieli uciec – zaznaczył.
Aresztowania, zarzuty i wysłanie do koloni
Ci niezależni dziennikarze, którzy pozostają w państwie muszą liczyć się z aresztowaniami, ciągłym czekaniem na wyrok, czy nawet skazaniem na zesłanie do łagru. Ale nie tylko sami dziennikarze są karani przez władzę, także ich rodziny są wpadają w niełaskę białoruskiej władzy.
- Przede wszystkim to aresztowanie, postawienie zarzutów i osadzenie w areszcie śledczym bądź administracyjnym. W administracyjnym to jest łatwa forma, bo nie oznacza zarzutów karnych – mówił Pisalnik o tym, jak zastraszani są opozycyjni dziennikarze. - Ale jak już ktoś usłyszy zarzuty karne, to musi liczyć się z perspektywą długiego śledztwa i pobytu w areszcie, co jest bardzo trudne – mówił.
Jednak represje nie powodują, że maleje liczba niezależnych dziennikarzy, którzy piszą o tym, co dzieje się w państwie. – Co prawda dużo pieniędzy wydajmy jako różne organizacje na pomoc psychologiczną. Jednak mało ludzi w tym momencie zmienia pracę, ponieważ wiedzą, że nie opuszcza się tonącego statku – zaznaczyła Skupińska.
Skupińska przekazała także, że cały czas jest duże wsparcie dla prowadzonych dla dziennikarzy zbiórek. - Jest to zaskakujące, ponieważ minął rok, zbiórek jest dużo i cały czas pojawiają się różne nowe – zakończyła.
Czy protesty powrócą?
Wszyscy pamiętają protesty, które wybuchły bo sfałszowanych wyborach. Białorusini masowo, ale spontanicznie, wyszli na ulice miast, bo sprzeciwić się ponownemu wyborowi Łukaszenki na prezydenta.
- Ja myślę że ten protest, poczucie niezgody sytuacją we wszystkim, co się dzieje na Białorusi zostało stłumione – uznał dziennikarz. - I to jest zrozumiałe, bo teraz Białorusi można dostać mandat albo trafić do aresztu za naklejenie na szybie białej kartki albo ze nałożenie skarpetek biało czerwono białych w barwach narodowych – dodał.
Jednak zdaniem Pisalnika ciężko przewidzieć, czy te protesty teraz lub za jakiś czas się odnowią. - Kiedy rok temu wybuchły, to w dużej mierze była to spontaniczna reakcja ludzi. To nie było tak, że ktoś wydał jakieś rozporządzenie, jakieś rozkazy i ludzie poszli protestować. Ludzie wchodzili małymi grupami i potem zlewało się to w potężne tysięczne manifestacje – mówił.
Zaznaczył, że nie wie, czy protesty w takiej formie, w jakiej wybuchły w zeszłym roku po wyborach prezydenckich miałyby sen, ponieważ „mimo tego że były bardzo masowe, nie doprowadziły do żadnego skutku”.
- To też jest kwestia tego że ludzie protestowali spontanicznie nie mając żadnej agresji i nie mają zamiaru niczego niszczyć, nikogo krzywdzić. Po prostu ludzie naiwnie myśleli, że dyktator, kiedy zobaczy jak dużo jest niezadowolonych i niezgodnych z tym, że pozostaje dyktatorem, że dyktator się opamięta i ustąpi. A dyktator nie ustąpił – zakończył.
