Kiedy stanąłem przy kasie z kawałkiem żelastwa, zakończonym dwiema drewnianymi rączkami, napotkałem zdziwione spojrzenie. - Takie stare narzędzie pan kupuje? Ostatni egzemplarz pan kupił.
Nie pamiętam już dokładnie, jak to się stało, że ja, raczej typ teoretyka niż majsterkowicza, mający w szkole tróję z zajęć praktyczno-technicznych, wymyśliłem sobie blisko dwa lata temu, iż wykonam łuk. Tradycyjny, wzorowany na średniowiecznym, z jednego kawałka drewna. Oczywiście nie dla siebie, lecz dla kilkuletniego syna. Z czasem okazało się, że brzdąc samym łukiem jest zainteresowany średnio, natomiast jego ojciec całkiem na tym tle zwariował.
Kozik na bok
Po wystruganiu kilku nieudanych patyków, które szybko pękły, rzuciłem się na fachową literaturę. W Internecie znalazłem stronę Arcus - łucznictwo i rzemiosło tradycyjne, a w księgarni książkę Jarosława Jankowskiego „Łuk. Drewniany łuk średniowieczny”. Wiedza, którą się otoczyłem, uświadomiła mi, że o gatunkach drzew łucznych, o właściwościach drewna oraz o narzędziach do jego obróbki nie wiem nic.
Internauta o nicku cream, tłumacząc, jak się łuków nie robi, pisze tak: „Łuk to coś więcej niż dwa końce gałęzi powiązane sznurkiem. Owszem, będzie to łuk, ale nie zajmujemy się tutaj wyrobami małych dzieci, bawiących się w Indian”.
Wyczytałem też między innymi, że porządny ośnik, narzędzie dziś zapomniane, to w tradycyjnej produkcji łuków podstawa. Bez tego nie wyjdzie żaden łuk i jeśli nie ma się ośnika w swoim warsztacie, lepiej wcale nie zaczynać. No tak, ale skąd go wziąć?
Oczywiście, internetowe sklepy oferowały mi kilka egzemplarzy, ale postanowiłem nie przepłacać i w poszukiwaniu taniej okazji wybrałem się na pobliskie miejskie targowisko i na niedzielną giełdę, odbywającą się na coraz bardziej rozpadającym się stadionie.
- Na pewno coś znajdziesz. Tam jest zawsze pełno dziadków, którzy mają różne klamoty - zachęcali mnie znajomi.
Na śródmiejskim bazarze zamiast na rzeczonych dziadków, którzy jakby zapadli się pod ziemię, wpadłem na postawnego mężczyznę o podejrzliwym spojrzeniu i śniadej cerze. Dwa olbrzymie stoły cudzoziemca zawalone gratami skutecznie wyeliminowały dziadkową konkurencję. Z jednej strony, nowy sprzęt zza wschodniej granicy, od wierteł po elektronarzędzia, z drugiej - wszystko używane, w kuwetach, skrzynkach i kartonach.
- Czo sziukasz koliega? Ośnik? Ne mam. Ne wiem - zmartwił się sprzedawca, prawdopodobnie Ukrainiec. Miał laptop „prawie nówkę”, miał elektryczne heble „prawie jak za darmo”, ale ośnik?
- Pocziekaj koliega. A to widzialeś? - rzucił nagle olśniony i ze stosu rupieci wygrzebał pokaźny tasak z dwiema czarnymi rączkami z plastiku i napisem „Made in Italy”. - Włoska rziecz, superfirma. Oddam za piętnaście zloty - zachęcał.
- Słuchaj, ale to wygląda jak tasak do krojenia warzyw - próbowałem nie wyjść na głupca.
- Ja ne wiem. Ty robisz, ty wiesz. Ty się znasz - odparł „koliega”.
Tasak wziąłem. Po krótkim targu stanęło na złotych dziesięciu. Oprócz tego kupiłem zestaw małych pilniczków, których zamierzałem użyć do wykończenia gryfów łuku oraz spory pilnik, który miał się nadawać do obróbki drewna, jak zapewniał Ukrainiec, a okazał się pilnikiem do metalu. Załamany własnym nieuctwem ostatecznie usprawiedliwiłem się tróją z ZPT, ale w uszach brzęczało mi „to porziądny pilnik, nie taki tam chinski, bedziesz zadowoliony”. Ostatecznie pilnik się przydał, jeśli nie do szlifowania drewna, to jako podkładka pod papier ścierny. Tyle że drewniana rączka, która miała być solidna, urwała się po dwóch minutach. „Porziądna robota, nie taka tam chinska”.
Następnej niedzieli udałem się na giełdę na stadionie, gdzie nie popełniłem tego samego błędu z pilnikiem. Tym razem u rodzimego sprzedawcy zaopatrzyłem się w dorodny tarnik do drewna i byłem szczęśliwy, do czasu aż urwała się drewniana rączka. Po drodze minąłem na giełdzie stragan „koliegi”, który i tutaj handluje. Swoją drogą, kupione u niego włoskie cudo faktycznie okazało się być sprzętem kuchennym (podczas następnej rozmowy Ukrainiec pokazał mi komplet noży do krojenia pizzy, także włoskich), ale niezwykle przydatnym do cieniowania ramion łuku.
Prosta rzecz, a cieszy
Na ośnik z prawdziwego zdarzenia czekałem kilka miesięcy. Wytropiłem go w nowoczesnym sklepie z narzędziami w centrum miasta. - Ośnik? - powtórzyła głośno zbita z tropu sprzedawczyni. Gdy pokazałem jej, jakie ruchy wykonuje ośnik i nieporadnymi gestami opisałem budowę tego arcyskomplikowanego narzędzia, jej oblicze rozpromienił uśmiech ulgi.
- Tak, mamy coś takiego. Dwadzieścia osiem złotych.
Wziąłem bez zastanowienia. Okazało się, że to ostatni egzemplarz, może w ogóle jedyny. Facet w kasie nie omieszkał wyrazić zdziwienia: „Takie stare narzędzie pan kupuje?”
Wracając uskrzydlony do domu, cieszyłem się prostą myślą - taki zwykły ośnik, a tyle radości może dać człowiekowi. Niestety, radość szybko zamieniła się w rozczarowanie, bo niby naostrzony i niby fachowy ośnik ślizgał się tylko po jesionowej listwie. Włoski tasak do szatkowania kapusty okazał się być narzędziem bardziej agresywnym niż polski ośnik.
Tępy ośnik, tak jak tępy strug i zjechany pilnik, nic nie jest wart, dlatego wybrałem sie do punktu ostrzenia narzędzi. Wcześniej bez problemów naostrzyli mi tam nóż i szatkownicę, ale na widok hebla pokręcili odmownie głowami.
- Tu musi być magnezówka - orzekli.
Nie ma to jak ręczna piła
Kilka ulic dalej, w kanciapie za odrapanymi drzwiami, magnezówki nie było, ale mimo to moje narzędzia znalazły wreszcie bezpieczną przystań. - Jak pan coś jeszcze ma, to niech pan przychodzi, śmiało - zachęcał łysawy mężczyzna z punktu ostrzenia noży.
Drewniany strug ze śladami klejenia i tarnik z ześrubowaną rekojeścią dostałem od znajomej.
- To narzędzia po ojcu. Tylko ci je pożyczam - oznajmiła.
Wspaniały elektryczny strug, który przywiózł mi znajomy, okazał się przydatny, ale nie do precyzyjnej obróbki. Wyrzynarkę też z czasem odłożyłem na rzecz zwykłej ręcznej piły. Prawdziwe skarby wydobył dla mnie ze swojego składziku kolega mieszkający na wsi. Wśród gromadzonych od lat narzędzi znalazł, między innymi, mały ośnik, który prowadzi się za pomocą kciuków. Takie samo narzędzie zachwalano na internetowym forum Arcusa, widziałem je też w książce Jankowskiego.
Wysprzątawszy piwnicę (to jeden z nieoczekiwanych efektów łuczniczej pasji), uzbrojony w narzędzia, wreszcie mogłem zająć się jesionowymi drągami i deskami, które od dawna na mnie czekają. Na razie łukorób ze mnie żaden, ale wszystko przede mną.
Tymczasem mój syn zdążył zmienić zainteresowania i zamiast łuku chciałby zrobić wieżę z drewna... Niedawno omal nie przepiłował na pół materiału, z którego miał powstać długi łuk angielski.
Amatorzy Łuków
Wyrób łuków tradycyjną metodą to fach niecałkiem zapomniany
Amatorskim wyrobem łuków zajmuje się w Polsce i na świecie spore grono pasjonatów, związanych, m.in., z bractwami rycerskimi. Na You Tube można znaleźć filmy, które wyjaśniają, jak zrobić deskę do profilowania, jak wykonać cięciwę z dratwy i jak wyprofilować łuczysko.Do niekwestionowanych autorytetów w profesjonalnej produkcji łuków tradycyjnych należą w Polsce Jarosław Jankowski i Łukasz Nawalny, autorzy popularnych książek wprowadzających w tajniki tego niezwykłego rzemiosła.