MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Olimpijski cyrk musi zarabiać

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
Zimowe igrzyska - taki wniosek można wyciągnąć obserwując to, co dzieje się w Vancouver - mają być dzisiaj widowiskiem komercyjnym, nawet cyrkowym, a nie wielkim świętem sportu, jak kiedyś obiecywano. Dlatego tak krótko je pamiętamy.

Zimowe igrzyska - taki wniosek można wyciągnąć obserwując to, co dzieje się w Vancouver - mają być dzisiaj widowiskiem komercyjnym, nawet cyrkowym, a nie wielkim świętem sportu, jak kiedyś obiecywano. Dlatego tak krótko je pamiętamy.

Zimowe igrzyska już dawno wyszły z cienia letnich i żyją samodzielnym życiem, coraz mniej mającym wspólnego ze szczytnymi ideami, które tworzyły podstawę wskrzeszenia olimpiad pod koniec XIX stulecia.

Nieliczne konkurencje zimowe mieściły się najpierw w programie letnich igrzysk, potem we francuskim alpejskim kurorcie Chamonix w 1924 roku zorganizowano najpierw Tydzień Sportów Zimowych, by później dopiero uznać go za pierwsze zimowe igrzyska. Przez kilkadziesiąt lat stanowiły naturalne uzupełnienie igrzysk letnich, a raczej ich prolog, odbywały się bowiem pół roku wcześniej.

<!** reklama>Dopiero dwie dekady temu przeszły głęboką przemianę. Nie tylko dlatego, że zmieniono cykl lat, w których się odbywają. Wydłużono je w czasie do granic możliwości, do oporu doładowano konkurencji, by stworzyć widowisko przynoszące duże dochody. Wszystko jednak ma swoje granice. W tym przypadku, jak się wydaje, zostały one przekroczone. Na arenie w Vancouver wydarzenia toczą się powoli, żeby nie rzec - ospale, a z olimpijskich obiektów dość mocno wieje nudą.

Gdzie emocje, a gdzie nuda

Większość zimowych dyscyplin sportowych to bowiem indywidualne występy oraz rywalizacje, w których porównuje się czasy lub wystawia oceny. Nie ma więc bezpośredniej walki. Tym samym spora część emocji, których rywalizacja sportowa w swoim założeniu ma dostarczać, nie ma tu wstępu. Tylko w nielicznych dyscyplinach udało się to zmienić.

Federacji narciarskiej należą się wielkie dzięki za wprowadzenie sprintu, biegu wyrównawczego w kombinacji nordyckiej, gdzie na bieżąco można śledzić przebieg rywalizacji, za biegi ze startu wspólnego czy też łączone. I wystarczy porównać, jakich emocji dostarcza oglądanie biegu ze startu wspólnego w biathlonie czy sztafet, a jakich np. biegów długich, rozgrywanych na starych zasadach, indywidualnie. Inna bajka, inna liga.

Po raz pierwszy na igrzyskach w Kanadzie można też oglądać wyścigi narciarzy na torze snowboardowym. To również jest ciekawe posunięcie. Dobrze, że wprowadzono do programu igrzysk short-track, choć ta dyscyplina pozostaje mało czytelna i jej zasady wymagają dalszych poprawek, plus przyznać należy także dla curlingu. Do tej rywalizacji trzeba się, co prawda, długo przełamywać, ale oglądanie turnieju curlingowego naprawdę może stać się pasjonujące.

No, kto odwoła zawody?

A co z resztą? Narciarstwo alpejskie to jak formuła 1 wśród sportów zimowych. I nieważne, że niektórym trudno pojąć, co może być ciekawego w obserwowaniu pojedynczych zawodników zjeżdżających z górki. Kibiców ta dyscyplina ma i mieć będzie niezależnie od tego, jak jest rozgrywana, bo magnesem jest tu szybkość.

Szybkością też próbują przyciągnąć kibiców - bo przecież nie ciekawą rywalizacją - saneczkarze i bobsleiści. Ich zmagania ogląda się właściwie tak trochę z rozpędu, bo są „od zawsze”. By utrzymać zainteresowanie, buduje się coraz szybsze i trudniejsze tory. No i skutki tego pościgu są widoczne. Tragiczny wypadek gruzińskiego saneczkarza powinien dać działaczom wiele do myślenia. Wydaje się jednak, że komercja wzięła górę. Pamiętano o nim raptem przez jeden dzień. Przed laty apelowano by zapewne o odwołanie zawodów. Inaczej to wszystko wyglądało, kiedy bodaj w 1924 roku cała czwórka szwajcarskich bobsleistów wjechała w drzewo, rywalizowano bowiem na naturalnych torach zamiast w sztucznych rynnach. Dziś jest wystarczy żałobna wstążka - przedstawienie musi trwać dalej.

Jest jeszcze jedna sprawa - wspomniane dyscypliny rozwijają się w taki sposób, że minimalizują szanse na rywalizację powszechną, stają się elitarne i wyjątkowo nudne. Do poprawki powinni też stanąć łyżwiarze szybcy. Ich zmagania - mimo iż toczą się w parach - wymagają uatrakcyjnienia. Już niemal przed wiekiem panczeniści stawali na starcie współnym w sześciu albo ośmiu. Warto by do tego wrócić. Na początek choćby na jakimś krótkim dystansie.

Polska kontra reszta świata

Zimowe igrzyska - taki wniosek można wyciągnąć, obserwując to, co dzieje się w Vancouver - mają być dzisiaj widowiskiem komercyjnym, nawet cyrkowym (kłania się half-pipe snowboardzistów czy jazda po muldach narciarzy), a nie wyjątkowym świętem sportu, jak to kiedyś obiecywano. Dlatego tak krótko je pamiętamy. Dla wielu dyscyplin to tylko kolejny puchar świata. W pogoni za reklamami i czasem antenowym odebrano zimowym igrzyskom nawet ostatnie atrybuty święta sportu, którym ongiś były. Dlaczego i w Vancouver musiały odbywać się kwalifikacje, by wyłonić 50 skoczków i 30 w drugiej turze? Dlaczego nie można było rozegrać dwóch serii z udziałem wszystkich zgłoszonych, choćby dlatego, by konkurs olimpijski czymś się od wszystkich innych odróżniał? Przecież czasu naprawdę na to było aż za dużo!

Nie da się ukryć, że nasz obraz igrzysk kształtuje przede wszystkim Telewizja Polska. Jakiż to produkt od niej otrzymujemy? Zawody przedstawiane jako rywalizacja Polski z resztą świata. Doprawdy zanudzić mogą niekończące się gdybania o szansach biało-czerwonych, podbijanie bębenka na podstawie niekoniecznie miarodajnych wskaźników i pokazywanie znanych postaci jako kibiców, by na koniec, po porażkach (a tych jest wszak więcej niż sukcesów) wstydliwie ucichnąć. A że w tym samym czasie na olimpijskich arenach dzieje się coś więcej, o czym warto byłoby choćby wspomnieć? Kogo to obchodzi? Najważniejsze jest studio i jego goście...

Cięty język Justyny

Drażnić może też, traktowane już jako obowiązujący standard, odpytywanie przed kamerą naszych sportowców tuż po zakończonym występie (z reguły w momencie, kiedy inny zawodnik oddaje ważny skok). Na ogół mają niewiele do powiedzenia, ale reporter może się pochwalić, że „dźwięki były”. Zresztą już dawno sportowcy nauczyli się na wszelki wypadek mówić „na okrągło”, więc te wywiady na gorąco są po prostu nudne. Słyszymy więc, że: „wszyscy mają równe szanse”, „szanuję każdego rywala”, „nie udało się, ale nie wiem, dlaczego”, „myślę tylko o następnym starcie”, itd.

Tych wytycznych nie trzyma się jedynie Justyna Kowalczyk i jej rzeczywiście słucha się z przyjemnością. Obawiam się jednak, że jej wypowiedzi, sugerujące nieuczciwość rywalek, staną się przyczyną afery i to dużego kalibru. Poza tym ktoś, kto sam próbował sobie pomóc, sięgając po zabronione środki, nie powinien w ten sposób zwracać uwagi innym. Ze zwykłej przyzwoitości.

Ligoccy, zlitujcie się!

Negatywną ocenę prezentacji igrzysk przez publiczną telewizję wzmacnia fakt, że rzeczywiście nasz udział w tych igrzyskach jest bliższy kompromitacji niż dobrej ocenie. Tylko w miniony wtorek polskie nazwiska pojawiły się na ostatniej, mało zaszczytnej pozycji: solistki w łyżwiarstwie figurowym, Anny Jurkiewicz, a przez pół dystansu naszych biathlonistek, co to nagle w cudowny sposób miały sięgnąć po medal.

Na niewiele wyższym poziomie stały praktycznie wszystkie występy łyżwiarzy szybkich, snowboardzistów, skoczków narciarskich (poza Adamem Małyszem). Tzw. pozytywnych niespodzianek w postaci lepszego miejsca niż zajmowane dotąd w światowej hierarchii było niewiele: Staszulonek, Nowakowska i Cyl w jednym ze swoich startów...

Mam nadzieję, że tzw. klan Ligockich przestanie już startować w igrzyskach i podróżować po świecie za państwowe pieniądze, bowiem zawody w Vancouver były którąś już kompromitacją w ich wykonaniu. Dawniej mówiło się, że pojechali na wycieczkę. Dziś podobno 90 proc. polskich sportowców udało się do Kanady po naukę. Tylko kto tak naprawdę wierzy, że coś dobrego z tego wyniknie? Nigdy w sportach zimowych nie błyszczeliśmy, plasując się w europejskim ogonie. Medale Kowalczyk i Małysza tej oceny nie zmieniają, a raczej ją potwierdzają. Bo liczba zdobytych przez nich medali to także wynik mnożenia liczby konkurencji. A gdyby tak, jak kiedyś, był jeden konkurs skoków, albo tylko dwa biegi narciarskie?

Gór u nas mało...

Przyczyn takiej sytuacji jest wiele. Myślę jednak, że czas już skończyć ze zrzucaniem winy na to, że u nas jest mało gór. Na przykład lodowisk posiadamy znacznie więcej niż w latach 60. XX wieku, a gdzie dziś jest polski hokej? Blado wypada to porównanie. Wówczas olimpijczycy zimowi rodzili się nawet w Kujawsko-Pomorskiem.

A teraz już pora myśleć o Soczi i nowych konkurencjach, niekoniecznie bardzo sportowych. Bo ten cyrk kręcić się musi coraz szybciej i coraz więcej zarabiać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!