Gdyby ta rura pękła wiosną, głośno zrobiłoby się o katastrofie ekologicznej na ogromną skalę. Zimą łatwiej sprawę wyciszyć. Ale problem jest. Pod Wisłą przechodzi setki rur, a rzeka rzeźbiąc dno przypomina, że żyje i jest groźna.
<!** Image 2 align=right alt="Image 72391" sub="Grupa ekologów
z WWF przez kilka dni zbierała ropę w zastoiskach. Trudno odmówić im zapału
i determinacji, ale tego typu działania powinny być podjęte po katastrofie na znacznie szerszą skalę. / Fot. Adam Luks">688 kilometr 780 metr Wisły. W tym miejscu kilkadziesiąt lat temu w wykopie na dnie rzeki położono nitkę główną rurociągu paliwowego „Przyjaźń”. 10 grudnia rura o średnicy 324 milimetrów przypomniała o swoim istnieniu. Puściła. I okazało się, że Polska jest w obliczu takiej awarii kompletnie bezradna.
Do największych miast regionu plama oleju dotarła znacznie rozcieńczona. Tylko mieszkańcy Nieszawy w pełni odczuli powagę sytuacji. Smród. Z tym po pierwsze kojarzy im się grudniowa awaria. - Cuchnęło tak, jakby wybuchła stacja benzynowa - wspomina Piotr Wiśniewski, inspektor ds. zarządzania kryzysowego Urzędu Miasta Nieszawy, który jako pierwszy powiadomił straż pożarną o wielkiej plamie niesionej przez nurt Wisły przy lewym jej brzegu, na którym położone jest miasteczko. - Po kilku minutach obserwowania tej substancji zaczynały łzawić oczy. Drapało w gardle. Odniosłem jednak wrażenie, że strażacy nie wierzą do końca w to, co krzyczę do słuchawki. Próbowali sugerować, że może ktoś umył w rzece beczkę po ropie...
Walka z wiatrakami
Bo też nigdy wcześniej nie zanotowano pęknięcia rurociągu na dnie Wisły. Może dlatego już pierwsza faza akcji ratunkowej, czyli tak zwana próba zatrzymania plamy na wysokości Torunia, ujawniła bezradność służb ratunkowych. Widz wiadomości telewizyjnych mógł odnieść wrażenie, że w okolicach mostu kolejowego w Toruniu prowadzona jest profesjonalna, a więc w pełni skuteczna akcja ratunkowa - siły strażackie z połowy Polski przegrodziły rzekę zaporą sorpcyjną i zagrożenie zostało zażegnane.
<!** reklama>Tymczasem sami ratownicy przyznawali, że traktują swoje działania raczej jak ćwiczenia w terenie niż akcję przez duże „A”. Wystawiona zapora przegrodziła zaledwie kilkadziesiąt metrów rzeki w miejscu, gdzie ma ona około 400 metrów szerokości. Taka zabawa nie mogła odnieść żadnego skutku. Kolejne zapory, ustawione później na wysokości Fordonu, nie były wiele lepsze. Cała operacja przypominała walkę z wiatrakami. Strażacy przyznawali po cichu, że nie mają sił i sprzętu, który umożliwiałby skuteczną akcję tego typu na rzece wielkości Wisły, ale w świetle jupiterów coś robić muszą, bo, jak usłyszeliśmy: „za bezczynność społeczeństwo wieszałoby na nas psy”.
Zły i dobry sorbent
Druga faza akcji okazała się jeszcze bardziej wątpliwa. Z 90 czy też 40 ton paliwa (właściciel rurociągu podawał co rusz odmienne informacje), które trafiło do Wisły, ogromna część nie spłynęła do Bałtyku. Osiadła w licznych zatoczkach i cofkach między ostrogami. Pozostało wyłapać i zneutralizować tę ciecz. Na specjalnym posiedzeniu z udziałem wojewody kujawsko-pomorskiego postanowiono użyć sorbentu, który miał związać olej.
<!** Image 3 align=left alt="Image 72391" sub="Akcja ratunkowa po wycieku ropy do Wisły zakończyła się całkowitym fiaskiem. Zapory sorpcyjne rozciągane na rzece zatrzymały znikomą ilość oleju.">- Widzicie to czarne świństwo na brzegu i na dnie? To właśnie sorbent, którego użyto. Szkopuł w tym, że ten akurat granulat po związaniu oleju opada na dno - mówi Grażyna Graś z jednego z ekologicznych stowarzyszeń. - My przywieźliśmy inny biały, polipropylenowy sorbent. Nasyca się olejem i nadal pływa po powierzchni. Wystarczy go potem zebrać. Naszym zdaniem, popełniono tu kardynalny błąd. Zamaskowano olej, zatapiając go.
Na hasło: „zły sorbent” - Lech Kubera, zastępca dyrektora Wydziału Zarządzania Kryzysowego Urzędu Wojewódzkiego w Bydgoszczy reaguje nerwowo. - Ja nie muszę się znać na tym granulacie! Ale jakby był zły, to Unia łeb by nam urwała! - rzuca. - Proszę nie słuchać ekologów. Oni są tu od robienia happeningów.
W Urzędzie Wojewódzkim tłumaczą mniej więcej zasadę działania zatapialnego granulatu: w pewnej temperaturze, w obecności pewnych bakterii, związany przez sorbent olej jest rozkładany i neutralizowany. I tu, nie tylko wśród ekologów, ale nawet strażaków rozsypujących granulat, pojawiają się wątpliwości. Po pierwsze, ta właściwa, ich zdaniem, temperatura, to plus 15 stopni, a mamy przecież zimę. Po drugie, użyty granulat kojarzy im się bardziej z neutralizowaniem odpadów wyłapanych i przetrzymywanych w specjalnych odstojnikach, a nie w rwącym nurcie rzeki!
<!** Image 4 align=right alt="Image 72396" sub="Gdyby do awarii doszło latem, zanieczyszczenia mogłyby poważnie zagrozić życiu w Wiśle">- W Wiśle taki sorbent zalegający na dnie zamieni się w bombę ekologiczną, która przypomni o sobie latem - kwituje Grażyna Graś.
Garstka ekologów
W porównaniu z setkami strażaków, dziesiątkami wozów pożarniczych i tonami specjalistycznego sprzętu, garstka ekologów uzbrojonych w białe maty niezatapialnego sorbentu, wodery i plastikowe wiaderka wyglądała dość śmiesznie. Nie da się jednak ukryć, że półtora tygodnia po awarii to głównie oni wydobywali olej z zastoisk na rzece (zebrali ponad 2 tony zanieczyszczeń). Specjalistyczny sprzęt strażacki na niewiele się przydawał. A jak przyszło do demontażu zapór, to okazało się, że ratownikom zabrakło nawet plastikowych worków, w które mogliby nasączony olejem materiał spakować. Musieli pożyczyć je... od ekologów. Podobnie było z kaloszami. - Oczywiście, taka garstka ludzi to zbyt małe siły - przyznaje doktor Przemysław Nawrocki z ekologicznej organizacji WWF Polska. - Akcja tego typu powinna być prowadzona na znacznie szerszą skalę. Dziwię się, że oprócz organizacji pozarządowych nikt się tym nie zajmował.
Ekolodzy nie tylko zbierali ropę. Regularnie patrolowali również brzegi w poszukiwaniu martwych ptaków i ryb. - To, że ich na razie nie znajdujemy, nie oznacza braku zagrożenia - twierdzi Przemysław Nawrocki. - Często efekty skażenia pojawiają się po kilku tygodniach od wycieku. Myślę o zarazie oliwnej, która jest śmiertelnym zagrożeniem dla ptaków. Ich upierzenie skleja się, traci właściwości izolacyjne, co doprowadza do wychłodzenia. W dodatku ptaki, próbując czyścić pióra, połykają ropę i zwyczajnie się trują.
<!** Image 5 align=left alt="Image 72396" sub="Plamy oleju cały czas zalegają w cofkach rzeki. Prąd wsteczny wolno wypłukuje śmierdzącą ciecz. / Fot. Adam Zakrzewski">Ekologów martwi szczególnie panująca powszechnie opinia, że nic tak właściwie się nie stało. Po prostu: trochę dodatkowego syfu wyciekło do i tak śmierdzącej rzeki. - To szczęście w nieszczęściu, że do skażenia doszło zimą, kiedy proces samooczyszczania rzeki jest spowolniony - mówi dr Andrzej Kentzer, kierownik Zakładu Hydrobiologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. - Samooczyszczanie rzeki wiąże się z wykorzystaniem dużych ilości tlenu. Przy wysokich temperaturach, kiedy proces zachodzi szybko, w wodzie spadłaby gwałtownie zawartość tlenu, co z kolei zagroziłoby organizmom zamieszkującym rzekę.
A wbrew powszechnej opinii życie w Wiśle tętni. - Kilka lat temu szwajcarscy przyrodnicy przyjechali do Polski, aby pokazać swoim studentom kompletnie zdegradowaną rzekę - wspomina dr Kentzer. - Nie mogli uwierzyć we wskazania swojego sprzętu. Powtarzali analizy wielokrotnie. Następnego dnia wszyscy kąpaliśmy się w Wiśle.
Ile ropy jest w rzece?
Wyciek z rurociągu bez wątpienia udowodnił, że doposażenia wymagają polskie siły ratownicze. Skoro mamy Wisłę, która przecina cały kraj, a tylko na odcinku Włocławek-Bydgoszcz pod rzeką przechodzi ponad 200 rurociągów (w tym gazowy „Jamał” o średnicy 1,42 m) i różnych kabli, to musimy być lepiej przygotowani na podwodne awarie. To już wiemy. Ale poza tym wiadomo niewiele. Nie ma bowiem jasności co do tego, ile ropy ostatecznie wyciekło do rzeki. Nie wiadomo, czy zastosowany sorbent nie wywoła kolejnej katastrofy ekologicznej wiosną. Nie jest oczywiste, jakie ostatecznie koszty awarii poniesie przyroda. A przede wszystkim nie wiadomo nawet, ile było ostatecznie wycieków i gdzie dokładnie pękł rurociąg...
Co gorsza, okazuje się, że niezbyt precyzyjne jest rozporządzenie ministra gospodarki dotyczące badań technicznych i konserwacji rurociągów naftowych. Mówi o zasadach ogólnych - w przypadku rurociągu tego typu badanie techniczne wykonywać należy co 5 lat. Tak samo w ziemi, jak i w rwącym nurcie największej polskiej rzeki. Oczywiście dziś, gdy sprawę bada prokurator, Przedsiębiorstwo Eksploatacji Rurociągów Naftowych „Przyjaźń” zapewnia, że wszelkie badania przeprowadza systematycznie, bo, jak usłyszeliśmy, „jest bogatą firmą”. - Ostatni raz nurkowie dokonywali przeglądu rurociągu w 2005 r. - zapewnia Krzysztof Zalewski, rzecznik prasowy PERN. - Stosujemy też inne metody: radiograf, badania ciśnieniowe, a także inteligentne tłoki, których użyliśmy ostatni raz w 2001 r.
Zupełnie inaczej rozumie pojęcie „systematyczność” włocławski „Anwil”, który eksploatuje bliźniaczy rurociąg, tyle że z etylenem, położony raptem 50 metrów w górę rzeki. Przeglądy zleca specjalistycznej firmie nurkowej z Torunia aż 2 razy w roku, bo zdaje sobie sprawę, że z rzeką nie ma żartów. - Na dno schodzimy wiosną po przejściu lodów i jesienią po wodach niżówkach, które też powodują zwiększoną erozję dna - mówi Andrzej Denis z Zakładu Usług Podwodnych i Technicznych. - Rurociągi znajdują się w wykopie przykrytym matami faszynowo-kamiennymi. Na głębokości 5 metrów nurt jest tak silny, że nurek musi brnąć na czworakach trzymając się skraju materaca. W tym czasie robi też zdjęcia, filmuje. Taka robota zajmuje minimum 3 dni. Powstaje z tego protokół, w którym opisujemy ewentualne ubytki, a po przejściu lodów, może dojść do podmycia ochronnego materaca. Ostatnio stwierdziliśmy podmycie skarpy brzegowej. To trzeba uzupełnić. Potem wejdziemy jeszcze raz i wszystko sprawdzimy ponownie.
Andrzej Denis nie chce się wypowiadać o stanie sąsiednich PERN-owskich rur. Tłumaczy to kiepską widocznością pod wodą: - W tym miejscu rzeka naprawdę tak rwie, że nawet z bliska niewiele widać. Wisła wyczynia tam cuda.