<!** Image 1 align=left alt="Image 9098" >Powołanie nowego rządu poprzedziło tyle rozmaitych oświadczeń, że pewnie większość Polaków pogubiła się w tym propagandowym hałasie. Przyznaję, że i ja do tej grupy należę. Tuż po wyborach wydawało mi się, że porozumienie pomiędzy Platformą i PiS-em jest tylko kwestią czasu i paru pokazowych gestów, które obie strony powinny wykonać, aby wyborcy nie nabrali przeświadczenia, iż swatana para zbyt łatwo padła sobie w ramiona.
To jednak, co w okresie tych „swatów” się zdarzyło, w żaden sposób nie pasuje do miłosnej metaforyki. Przeciwnie, można było odnieść wrażenie, iż politycy obu zwycięskich ugrupowań gotowi są uprawiać miłość byle gdzie i z byle kim, ale, broń Boże, nie z partnerem, który ma zająć miejsce w małżeńskiej sypialni. Nie żałowali też sobie ostrych słów, mało przystających do przedwyborczych deklaracji, z których przecież wynikało, iż PO i PiS dużo więcej łączy niż dzieli. Nie chcę rozstrzygać, kto w tej potyczce był napastnikiem, a kto ofiarą. Odnoszę wrażenie, że generalnie żadna ze stron nie jest bez winy i zarówno ludzie Platformy, jak i ludzie PiS swoich wyborców trochę wystawili do wiatru. Ważne, że w końcu powstał rząd. Trudny, bo mniejszościowy, i wbrew zapewnieniom premiera, wcale nie „superekspercki”, ale zawsze rząd.
Wreszcie więc skończą się czcze, niepodlegające sprawdzeniu obietnice. W końcu ludzi, którym oddaliśmy władzę, będziemy mogli poznawać po owocach. I obyśmy te owoce zobaczyli jak najszybciej, bo ostatnich parę miesięcy zostało straconych na grę pozorów oraz paradę politycznych masek. Taki teatr może nawet ładnie wyglądać, lecz piekielnie drogo kosztuje.