https://expressbydgoski.pl
reklama
Pasek artykułowy - wybory

Muszę Panu to powiedzieć...

Anna Kamińska/mwmedia
Rozmowa z ARTUREM BARCISIEM, aktorem.

Rozmowa z ARTUREM BARCISIEM, aktorem.

Często w nocy siada Pan przed komputerem, wchodzi na swoją stronę internetową, loguje się na forum i rozmawia z internautami albo odpowiada na ich listy... O czym ludzie piszą do Pana?

<!** Image 2 align=right alt="Image 55760" sub="Artur Barciś / Fot. mwmedia">To są listy o różnych problemach. Są też prośby o autografy. Są także takie listy, na które ludzie nie oczekują odpowiedzi, chcą tylko, bym przeczytał to, co napisali. Budzę chyba jakiś rodzaj zaufania, ludzie chcą, bym ich wysłuchał.

Czy bycie terapeutą nie jest uciążliwe?

Nie. Mam tylko problem gdy ktoś prosi o pieniądze. Myślę, że od tego są instytucje, fundacje, a nie ja. Nie chcę wysyłać ludziom pieniędzy, bo Internet jest miejscem, gdzie łatwo jest oszukać. Nie chcę być naiwny.

Ktoś Pana oszukał?

Tak. Dawałem już pieniądze w ten sposób i zdarzyły mi się takie historie. Teraz jestem ostrożniejszy. Najwięcej jest listów od ludzi, którzy mają do mnie jakąś sprawę - chcą, żebym wystąpił w jakiejś remizie dla strażaków 600 km od Warszawy albo ktoś chce, żebym poprowadził gdzieś tam dożynki...

Czytałam, że ludziom z Pcimia Dolnego Pan nie odmawia?

Jest różnie. Staram się ich rozumieć. Nie zawsze mam czas na to, by jechać gdzieś 500 km, ale zapisuję sobie te miejsca i jeśli jestem gdzieś blisko, to uprzedzam ich, dzwonię i mówię: „Będę w pobliżu, jeśli chcecie, mogę do was wpaść na godzinkę”. I tak jest. Oni się wtedy się cieszą. Wie Pani, gdy dostaję takie listy z prowincji, gdzie oni piszą: „Do nas to nikt nigdy nie chciał przyjechać”, to mnie to przekonuje. Myślę sobie - „Boże, jaką można im zrobić frajdę, jadąc tam”. W zeszłym roku byłem w takim miejscu pod Częstochową. Reżyserowałem sztukę w teatrze częstochowskim i przypomniałem sobie o takim liście spod Częstochowy, pomyślałem: A co mi szkodzi, 30 km nadłożę... pojadę tam. Pojechałem i to była dla nich wielka sprawa.

Ludzie na prowincji bardziej doceniają artystów, bo ich nie mają na wyciągnięcie ręki...

Tak, ale to nie znaczy, że ta publiczność nie jest wymagająca. Jeździłem z takim monodramem „Gra, czyli musical na jednego aktora”. Śpiewałem piosenki o teatrze, o aktorstwie. Kiedyś, gdzieś na prowincji, zorientowałem się, że wśród publiczności jest młodzież, która przyszła po meczu ze stadionu. I że teatr to jest ostatnia rzecz, jaka tych ludzi interesuje. Zacząłem śpiewać i nikt mnie nie słuchał. Totalny harmider. Sytuacja dla aktora, delikatnie mówiąc, trudna... Pomyślałem sobie w pewnym momencie, że albo się poddam i jak najszybciej to zakończę, albo spróbuję ich pokonać. Wybrałem to drugie. Powiedziałem sobie: Nie - występujesz jakbyś grał w Olympii, jakby to był Broadway... najważniejsza scena świata... albo oni wygrają albo ja. Dawałem z siebie absolutnie wszystko. Po 15 minutach mojego występu było ciszej. Po pół godzinie była absolutna cisza. Potem zaczęły się brawa. Na końcu spektaklu oni wstali i z tymi szalikami zrobili mi standing ovation... Chyba ze trzy razy bisowałem i miałem łzy w oczach ze szczęścia, że się nie poddałem... To było moje wielkie zwycięstwo. To było potwierdzenie tego, że jeśli już wychodzi się na scenę, trzeba dawać z siebie wszystko, niezależnie od tego kto jest na widowni

Jaka jest polska prowincja?

Zmienia się bardzo. Na plus. Rynki małych miasteczek są teraz śliczne. To nie są te miejsca co kiedyś. Są porobione jakieś skwery... te miejsca są odnowione... Myślę, że od kiedy weszliśmy do Unii, małe społeczności zaczęły orientować się, jak wykorzystać unijne pieniądze. Byłem ostatnio w takim mieście Rybniku. Przez jakiś czas panował tam kompletny bezruch. A dziś... To jest coś niewiarygodnego. To jest przepiękne miasto. Ludzie, którzy zarządzają tym miastem, są fantastyczni. Wiedzą jak pozyskać fundusze i wiedzą, na co je wydać.

Nie denerwuje Pana to, że wszyscy Pana rozpoznają?

<!** reklama left>Nie, nie narzekam. Widziały gały co brały. Przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie wiedzą, kim jestem. Jestem obserwowany, czuję to, rzeczywiście mało jest osób, które nie wiedzą, że jestem aktorem. Nie jest to dla mnie uciążliwe, ale... może dlatego, że rzadko spotykam się z objawami antypatii. Jedynie w Internecie ktoś napisał, że jestem sukinsynem, bo coś tam.

A jakie są objawy sympatii?

Na przykład w hipermarkecie. Zaczepiła mnie jakaś staruszka, w kapelusiku. Bardzo elegancka pani. To było w czasie, gdy serial „Miodowe lata” cieszył się największą popularnością. Ta pani podeszła do mnie i powiedziała: „Muszę Panu to powiedzieć, ja po prostu muszę Panu to powiedzieć... Mnie się tak bardzo chce żyć, bo... muszę obejrzeć następny odcinek. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym nie przeżyć do następnego odcinka...” To było coś niesamowitego. Zrozumiałem, że dla tej kobiety moja praca jest jakąś ogromną radością. Motorem do życia. Ludzie starsi często poddają się, są samotni, nie mają celu, nie widzą sensu i umierają, bo nie mają siły do życia. Pomyślałem sobie: „Jeśli moja praca jest motorem do życia dla tej osiemdziesięcioletniej staruszki, to jest to po prostu coś przepięknego...”

Byłem bardzo szczęśliwy. Zresztą cały czas jestem szczęśliwy, że mogę robić to, o czym zawsze marzyłem... W tym zawodzie wielu ludzi jest bardzo nieszczęśliwych...

Pan się tego nie bał?

Miałem świadomość, że... może mi się nie udać zrobić kariery, ale wiedziałem, że będę pracował, że będę grał.

A jest właśnie tak, jak śpiewam w jednej z moich piosenek: „Aktor musi grać, by żyć”.

Jakie jest największe szaleństwo, jakiego dopuścił się Pan, pracując nad rolą?

Szaleństwo?

Tak, coś ekstremalnego. Nie zamknął się Pan na przykład kiedyś w zakładzie karnym albo w innym tego typu miejscu, żeby dobrze wcielić się w jakąś postać?

Nie, nie robię takich rzeczy... Chodziłem jedynie do związku niewidomych, żeby przyglądać się niewidomym, gdy miałem zagrać ślepego Michała w „Dwóch księżycach” Andrzeja Barańskiego, ale to tylko dlatego, że miałem grać postać, która udaje, że widzi. Zauważyłem, że ludzie pracujący w zakładzie introligatorskim, do którego chodziłem, mają wszystkie przedmioty poustawiane zawsze w tym samym miejscu. Tam nie można było nic przestawić, nawet popielniczki ani kosza na śmieci. To musiało zawsze stać w tym samym miejscu. Oni przez to, że tę topografię znali na pamięć, zachowywali się tak, jakby widzieli. To że jednak nie widzieli, można było zauważyć tylko wtedy, jak trafiali na człowieka, który jest ruchomy.

Podglądałem tylko niewidomych... ale wie Pani, nie mam na to czasu, żeby przygotowywać się do roli tak jak Dustin Hoffman, który może sobie pół roku poświęcić na to, by poprzebywać w zakładzie dla psychicznie chorych... a z drugiej strony - bez przesady, nie ma takiej potrzeby... Jest taka anegdota z planu filmu „Maratończyk” Schlesingera, jak Dustin Hoffman wbiega na plan zmęczony, spocony, bo wstał o 4 rano, żeby przebiec ileś tam kilometrów, a z garderoby wychodzi wypoczęty Laurence Olivier i mówi do niego: „Po co Pan się tak męczy, przecież to wszystko można zagrać...” Coś w tym jest.

Jak zatem wyglądały Pana przygotowania do roli w filmie „Braciszek”?

Przyglądałem się mnichom w klasztorze. Patrzyłem, jak się poruszają. Podglądałem, jak się modlą, jak się zachowują, jak trzymają różaniec... Obserwowałem takie drobiazgi, niuanse... Takie, na bazie których można zbudować postać, ale nie trzeba miesiąca spędzić w klasztorze, żeby to sobie przyswoić. Dosyć szybko można się tego nauczyć. Złapać, przyswoić i już.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski