MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mistrz radzi: "žWeźcie i kręćcie!"

Redakcja
„Jerzy Skolimowski, z którym studiowałem, przyszedł do szkoły filmowej z jednym nadrzędnym celem. Chciał zrobić film fabularny. Potraktował szkołę jak firmę producencką. (...) Wydawało się, że inni studenci skopiują jego pomysł, tymczasem...”

„Jerzy Skolimowski, z którym studiowałem, przyszedł do szkoły filmowej z jednym nadrzędnym celem. Chciał zrobić film fabularny. Potraktował szkołę jak firmę producencką. (...) Wydawało się, że inni studenci skopiują jego pomysł, tymczasem...”

<!** Image 2 align=none alt="Image 201139" >

Rozmowa ze SŁAWOMIREM IDZIAKIEM, operatorem filmowym, przewodniczącym jury w Konkursie Etiud Studenckich na festiwalu Plus Camerimage 2012.<!** reklama>

Czy dziś łatwo kręci się filmy?

Sama pani wie, że łatwiej niż za czasów mojej młodości, bo ma pani kamerę w telefonie komórkowym...

Ale ja nic nią jeszcze nie nakręciłam...

No, ale to raczej z lenistwa wynika, a nie z braku umiejętności. Wystarczy wcisnąć jeden guzik i właściwie film nagrywa się sam. Można położyć telefon na stole w kawiarni, zapomnieć o nim i nagrać jakąś ciekawą sytuację.

Taki film nie ma szans na Oscara...

Chyba się z tym nie zgodzę. Owszem, narzędzie decyduje o jakości dzieła, ale ważne jest też, kto jest po drugiej stronie. Wojciech Smarzowski, którego bardzo cenię, swój ostatni film (jeszcze go nie widziałem), zrobił właśnie komórką. Pamiętam też inny film, nakręcony zwykłą konsumencką kamerą. Nosił tytuł „Once” i był nominowany do Oscara. Czyli, jak pani widzi, brak profesjonalnego sprzętu nie jest aż tak wielką przeszkodą. Oczywiście, są tematy, które wymagają szczególnego potraktowania, może szczególnej jakości obrazu.

Pana uczniowie sięgają po telefony komórkowe?

Niech sięgają po cokolwiek. Mówię im po prostu: „Weźcie i kręćcie!”. Problem polega na tym, że jest dużo dobrego sprzętu, ale wcale nie wiąże się to z tworzeniem ciekawych obrazów. Oglądam sporo filmów banalnych, wtórnych. Także po festiwalu Plus Camerimage mam takie odczucie - a przewodniczyłem przecież jury w konkursie etiud studenckich - że młodzi ludzie powtarzają to, co już kiedyś widzieli. Zapominają, że nauce w szkole filmowej, czyli początkowi kariery, powinny towarzyszyć eksperymenty, próby szukania nowych dróg komunikacji, co dla filmowca jest przecież najważniejszym zadaniem. To jest trudne, ale konieczne. Wchodzenie w buty innych reżyserów, operatorów nie jest dobrą metodą budowania swojej kariery.

A co z nauką przez naśladowanie?

Obserwowałem już absurdalne sytuacje, gdy przykładowo młody absolwent szkoły filmowej próbował zrobić film tak, jak zrobiliby go Amerykanie, z wykorzystaniem nowoczesnych, przemysłowych narzędzi i niebywałych pieniędzy. Bardzo często nad filmowcami wisi presja czasu, stąd to chodzenie na skróty albo zdawanie się np. na komputery. Prawda jest taka, że gdy operator dostaje nagrodę za film, który cały powstał w komputerze, to raczej jest to nieporozumienie, bo człowieka było przecież w tym obrazie mało. W mojej szkole operatorskiej ogłosiliśmy ostatnio konkurs na film kręcony kamerą konsumencką. Nazywam to kręceniem filmów na brudno. Po co? Żeby nie było tak, że jest jakiś tekst, a później od razu film, nie zawsze dobry, ale zrobiony za wielkie pieniądze. Musi być jeszcze coś pomiędzy.

Często na to „pomiędzy” nie ma pieniędzy albo czasu...

Nieprawda. Chodzi mi o pewien trend, o styl pracy, który nie dotyczy tylko europejskich filmowców. Ten problem nieobcy był także w czasach, gdy ja studiowałem. Niezwykle rzadko wykorzystywaliśmy szanse, które dawał nam ówczesny system. Jerzy Skolimowski, z którym studiowałem, przyszedł do szkoły filmowej z jednym nadrzędnym celem. Chciał zrobić film fabularny. Potraktował szkołę jak firmę producencką. Skończył studia i od razu miał gotowy film pt. „Rysopis”. Wydawało się, że inni studenci skopiują jego pomysł, tymczasem...

Nikt nie skorzystał?

Nikt. Nawet ja. Byłem taki sam jak wszyscy. Z przykrością stwierdzam, że czas studiowania jest wspaniałym okresem w życiu człowieka, ale to trochę taki sen zimowy. Mówiąc kolokwialnie, studenci „endżojują” studiowanie. Wśród etiud studenckich na Plus Cameriamage zauważyłem jednak kilka prac młodych ludzi, którzy próbują czegoś nowego, chcą dotrzeć do widza innymi środkami niż współcześni profesjonalni filmowcy.

Czy i w jakim stopniu o wyborze Pańskiej drogi życiowej zdecydowała rodzina artystów fotografików od wielu pokoleń?

Niewątpliwie wzrastając z nią przesiąknąłem duchem pracy nad obrazem. Pamiętam, że nie mogliśmy nigdy w spokoju dojechać w wakacje nad morze, bo co chwilę ktoś z naszej rodziny zauważał przez okno samochodu jakiś fascynujący widok i trzeba było pozwolić zrealizować mu swoją artystyczną pasję. Ja specjalizowałem się w chmurach, ktoś inny w drzewach, w krowach. Pamiętam też długie rodzinne dyskusję nad wyborem zdjęć na jakiś konkurs, wystawę. A moje najbardziej istotne życiowe rozmowy odbywały się nie gdzie indziej, a właśnie w ciemni fotograficznej. Mama wywoływała albo powiększała zdjęcia, a potem w niezwykłym czerwonym świetle, w takiej intymnej atmosferze konfesjonału, odbywały się rozmowy syn - mama albo syn - tata.

Poważne rozmowy o przyszłości czy raczej rodzicielskie połajanki?

Próbowałem wyciągnąć od rodziców drobne na kino albo mama mnie ochrzaniała za złe wyniki w nauce. Rodzice ciężko pracowali, a ciemnia była u nas w domu, więc to miejsce stało się naturalną przestrzenią dla spotkań i dyskusji.

Wyobrażam sobie Pana, pewnie z powodu tej ciemni, jako osobę refleksyjną, tymczasem w Pańskim zawodowym życiu nie brakuje filmów brutalnych. Jakie kino bardziej Pana pociąga? Poezja Kieślowskiego czy krwawy „Helikopter w ogniu”?

Przyznam, że byłem zdziwiony propozycją pracy nad „Helikopterem w ogniu”! Nigdy wcześniej nie robiłem takich filmów. Tyle że dla Ridleya Scotta też była to pierwsza próba zrobienia wojennego kina.

Jak pracowało się na planie?

Bardzo trudno. Spotkałem bardzo wymagającego reżysera, a przy tym działaliśmy w ciężkich warunkach, bo planem filmowym było miasto Salé w Maroku, w dodatku chyba jego najbrzydsza część: brudna, śmierdząca, bez kanalizacji. W powietrzu unosiły się tumany śmierdzącego pyłu, który przyklejał się do człowieka od stóp do głów i sprawiał, że czuliśmy się jak obsmarowani odchodami. Odrażające. Muszę w tym miejscu dodać, że ubrani byliśmy w mundury wojskowe. Niektóre sceny kręciliśmy w samym środku akcji, musieliśmy w związku z tym biegać razem z żołnierzami - dzięki mundurom byliśmy niewidoczni, a kamera trzymana przez nas z daleka przypominała broń. Z powodu tych mundurów pewnego dnia wywołaliśmy panikę wśród turystów amerykańskich, którzy na nasz widok zaczęli uciekać. Bali się zamachu, porwania.

Ma Pan jednak satysfakcję z pracy nad tym filmem.

Oczywiście, zwłaszcza że otrzymałem za niego nominację do Oscara!

Wrócę do wcześniejszego pytania: kino kameralne czy ostre?

Raczej kameralne, psychologiczne. Bliższe mi są filmy, które robiłem z Zanussim, Kieślowskim, także ze względu na niewielką grupę ludzi pracującą przy nich. Plan filmowy „Helikoptera w ogniu”, czy „Harry’ego Pottera” (dwanaście miesięcy na planie, po 12-14 godzin dziennie!) to przecież przemysł, fabryka i znacznie więcej pracy organizacyjnej niż twórczej.

Powiedział Pan kiedyś, że w Hollywood niekoniecznie liczy się wielki talent, raczej szybkość pracy.

W systemie amerykańskim tak faktycznie jest. Osobą, która proponuje studiu filmowemu konkretnego operatora, jest reżyser, ale weryfikacja prowadzona przez to studio jest bezwzględna. Tam nie pozwolą młodemu człowiekowi, który zrobi zaledwie dwa, trzy filmy, żeby nagle zaczął pracę nad tytułem wartym wiele milionów dolarów. Trzeba zrobić kilka niskobudżetowych, a później średniobudżetowych filmów, żeby być dopuszczonym wyżej. To pierwsza weryfikacja. Druga to sprawność i wynikająca z niej ekonomia. Ważne jest to, czy operator pracuje szybko i czy nie przesadza z wydawaniem pieniędzy.

Czyli mężczyźni wydają mniej i pracują szybciej, bo nie widać zbyt wielu kobiet biegających z kamerą?

Kobiet operatorów jest rzeczywiście niewiele, ale to się zmienia. Pamiętajmy, że to ciężka, fizyczna praca. Kiedyś, gdy kręciłem z ręki, miałem kamerę ważącą nawet do 30 kilogramów! Czuło się ten kawałek żelaza na plecach i kręgosłup cierpiał. Poza tym męskie ekipy są specyficzne. Proszę sobie wyobrazić emocje panujące w szatni męskiej po meczu piłkarskim. Nikt nie posługuje się tam językiem dyplomacji. Podobnie jest na planie. Teraz, jak powiedziałem, wiele się zmienia w naszej branży, w której tak naprawdę chodzi o wrażliwość patrzenia. Uważam, że kobiety są o wiele bardziej wrażliwe wizualnie niż mężczyźni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!