- Dziecku dzieje się krzywda. Nie można być na to obojętnym! - twierdzą sąsiedzi 10-letniego Łukasza i apelują o pomoc. - Już raz o tej rodzinie pisaliście - przypominają. - Pięć lat temu targnął się na życie Michał, starszy brat Łukasza. Teraz sytuacja się powtarza.
<!** Image 2 align=right alt="Image 97541" sub="Fot. Jupiterimages">O samobójczej próbie 10-letniego Michała (w lutym 2003 r.) było w Polsce głośno. Zdesperowanego malca uratowała przed skokiem z II piętra szkoły dyżurująca na korytarzu nauczycielka. Chwyciła go za nogi, ściągnęła z okiennego parapetu. Chłopiec był roztrzęsiony. - Dłużej tego nie wytrzymam - wyszlochał.
Wyznał, że chciał skoczyć, bo „będzie koniec z problemami”. Było mu źle. Tego ranka mama na niego krzyczała. Uderzyła w kark, potem „w buźkę”, bo zbyt wolno jadł śniadanie. Wieczorem poprzedniego dnia też od niej dostał, bo „bawił się za głośno”. Ale do prawdziwej desperacji doprowadzili go szkolni koledzy. Wyrzucili go z kolejki przed salą komputerową. Przedrzeźniali, gdy się rozpłakał. - Ja się wtedy zdenerwowałem, rzuciłem torbę, otworzyłem okno na korytarzu i chciałem skoczyć - wyjaśniał policji. O sytuacji w domu mówił wtedy tak: - Ja jestem uderzany, gdy za wolno się myję. Tata też na mnie krzyczy i grozi mi laczkiem. Mówi do mnie „s....” Mama też czasami tak do mnie z nerwów mówi. Gdy rodzice się kłócą, to tata wyzywa mamę brzydkimi wyrazami. Oni coraz więcej się kłócą. W miesiącu nawet kilka razy.
<!** reklama>Szkolna pedagog potwierdza, że rodzice ucznia są w konflikcie. Chłopiec uczył się bardzo dobrze, ale był nadpobudliwy. Miał utarczki z kolegami, bywał agresywny. Matka poszła z nim do psychologa. - Lekarz zapisał mi tabletki - tłumaczył Michał. - To dlatego, że byłem...
w szkole niegrzeczny
Desperacki czyn 10-latka zwraca uwagę dorosłych. Waży na losach rodziny. Po samobójczej próbie Michał trafia do hostelu dla ofiar przemocy. Wraz z matką, która tego samego dnia składa wniosek o karne ściganie męża: „Od 10 lat ja i moje dzieci: 10-letni Michał i 4-letni Łukasz jesteśmy nękani psychicznie i bici przez męża Pawła Werdyńskiego. Często do kłótni i szarpaniny dochodzi na oczach synów. Starszy z nich usiłował wyskoczyć z okna, by ze sobą skończyć” - pisze. Dwie godziny później po Pawła Werdyńskiego przychodzi policja. - Byłem w szoku - wspomina. - Wróciłem właśnie z pracy, nic nie wiedziałem o samobójczej próbie syna. Do głowy by mi nie przyszło, że żona zrobi ze mnie przestępcę.
Do znęcania nad rodziną się nie przyznał. Nie zaprzeczył, że w domu były awantury. Żona miała pretensje, że pali papierosy, nie remontuje mieszkania, za mało zajmuje się synami. - A kiedy miałem to robić? - pyta. - Ona nie chciała podjąć pracy, a ja chcąc utrzymać rodzinę brałem fuchy.
Przyznał się śledczym, że uderzył żonę dwa, może trzy razy. Jego zdaniem, nie było to bicie, bo działał w samoobronie. - To ona rzucała się na mnie z rękami - wyjaśniał. Synów też bez powodu nie karcił. - Michał dostał laczkiem, jak podbierał nam pieniądze lub ćwiczył karate na młodszym bracie - zeznawał. W czerwcu 2002 r. zobaczył u Michała podbite oko i czerwone ślady na policzkach i uszach. Syn powiedział, że zrobiła to mama.
Wychowawczyni Michała też pamięta obrażenia na jego twarzy. I jej chłopiec wyznał, że to robota matki. - Mówił, że ojciec też go czasem bije, ale nie mówił, jak - zeznała. Odwiedziła wtedy Werdyńskich. Postraszyła prokuraturą. A kilka miesięcy później chłopiec targnął się na życie.
Wrzód pękł
Tak oceniała desperacki czyn Michała pracownica bydgoskiego Centrum Pomocy Rodzinie „Medar”. Jej zdaniem, dziecko nie radziło sobie z sytuacją, chciało zwrócić na siebie uwagę. Samobójcza próba Michała to było jego wołanie o pomoc.
- Wszystko wskazuje na to, że w tym domu stosowano przemoc, czego efektem była próba samobójcza - oceniła psycholog, badając chłopca. Padły publiczne pytania: - Gdzie byli nauczyciele, ciotki dziecka i sąsiedzi?
- Przyjechali dziennikarze z TVP i TVN - wspominają sąsiedzi. - Zamykaliśmy przed nimi drzwi, bo nie chcieliśmy, by z tragedii zrobiono sensację - mówią. Od tamtych wydarzeń minęło pięć lat. Ojciec chłopca trafił do aresztu. Miał odpowiadać przed sądem za to, że „od 1992 r do 27 lutego 2003 znęcał się nad rodziną: bił ich , szarpał, popychał i znieważał, w wyniku czego doprowadził syna Marka do targnięcia się na własne życie”.
Dwa dni po aresztowaniu męża Marlena Werdyńska napisała do prokuratora: „ Proszę o wycofanie skargi przeciw mojemu mężowi. Jestem całkowicie przekonana, że to nie on jest winien takiego zachowania syna. Przekonanie takie zrodziło się we mnie po rozmowie z synem. Opowiedział mi, że podczas przerwy był szturchany i popychany przez uczniów i w ten sposób znalazł się przy oknie na korytarzu. Gdy zaczął płakać, a kolega próbował go przedrzeźniać, to syn chcąc się od niego uwolnić próbował wejść na parapet. Zauważyła to nauczycielka i schwyciła go za nogę. Żeby nie skarżyć się na kolegów Michał opowiedział nauczycielce coś innego. Może byliśmy zbyt wymagający wobec syna, a nasze małżeńskie kłótnie i dwukrotne rękoczyny zrodziły u niego wewnętrzny bunt (...) Jestem skłonna ponieść konsekwencje przed sądem, lecz...
błagam, zwolnijcie męża z aresztu
... bo on nie może stracić pracy. To dla nas jedyna szansa na utrzymanie więzi rodzinnej i małżeństwa”. Nie udało się przekonać prokuratora. Werdyński wyszedł z aresztu po pięciu miesiącach. - Zakazano mi kontaktu z rodziną, ale spotykaliśmy się po kryjomu - wspomina. Zamieszkał u siostry, podjął pracę. Dostał 10 miesięcy za znęcanie się nad rodziną, ale sąd uznał, że „bezpośrednią przesłanką do podjęcia przez syna samobójczej próby był konflikt Michała z innymi uczniami szkoły oraz wcześniejsze agresywne zachowanie matki”. Zaliczono Werdyńskiemu czas aresztu i wyznaczono trzyletni okres próby. Sąd ograniczył obojgu władzę rodzicielską i przyznał kuratora. Początkowo stosowali się do jego zaleceń. Chodzili na rodzinną psychoterapię, dwa lata temu ją przerwali. W ich małżeństwie znów zaczęło się źle dziać. - Żona odsuwała mnie od dzieci. Izolowała je od rówieśników. Godzinami siedziały przy komputerze - twierdzi Werdyński. Zauważył, że starszy syn się buntuje, ucieka z domu przez okno. - Zaczęły się wagary, problemy w szkole i drobne kradzieże. Wynosił rzeczy z domu i sprzedawał. Raz musiałem go wyciągać z meliny, od ćpunów. Poprosiłem o pomoc inspektora do spraw nieletnich. Wtedy żona uznała mnie za wroga. Któregoś dnia wróciłem z rodzinnego przyjęcia po piwie, a ona wezwała policję. Pokazała mój wyrok i nakłamała, że znów się nad nią znęcam. Dziećmi też manipuluje. Pozwoliła, by Michał zrezygnował z gimnazjum i poszedł do OHP. Powtarza dzieciom, że już nie jestem ich ojcem, zabrania im ze mną kontaktu. Zapowiedziała, że i tak pozbędzie się mnie z domu, więc
spodziewam się prowokacji
- Werdyński przesiaduje w piwnicy lub w parku, bo boi się wracać do domu - przekazują swoje spostrzeżenia sąsiedzi. - To dobry i uczynny człowiek - twierdzą. Znają go, bo tu się urodził i wychował. Uważają, że starał się być dobrym ojcem. - Problem w tym, że on niewiele może zrobić, bo żona synami manipuluje - oceniają. Mówią, że to kobieta leniwa i pracować jej się nie chce.
Podobnego zdania są krewne chłopców: - Marlena zrobiła z Michała dziecko psychicznie zaburzone. Bierze na niego co miesiąc 720 zł zasiłku, w tym świadczenie pielęgnacyjne z tytułu rezygnacji z zatrudnienia i opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem. Boimy się, że taki sam los spotka Łukasza - mówią. Obserwowały go na półkoloniach TPD. - Był zagubiony, nie bawił się z dziećmi, stał na uboczu, wyglądał na dziecko z problemami. Czy takich dzieci nie chroni prawo? - pytają.
Paweł Werdyński też się o Łukasza boi. - Chciałbym, by ktoś żonę przebadał - mówi. - Ona traktuje syna jak niemowlę. Chłopak jest w czwartej klasie, a żona karmi go papkami. Robi mu kaszki, rozgniata widelcem parówki, przeciera jabłka, karmi go łyżeczką. Kąpie syna i usypia. Śpią w jednym łóżku. Czy to normalne?
Krewni napisali o swoich obawach do sądu rodzinnego. Powiadomili kuratora i „Medar”. - To nie matka jest w tej rodzinie ofiarą, tylko dzieci i ich ojciec - oceniają. Sami też uważają się za ofiary tej kobiety. - Od grudnia 2007 r. do połowy kwietnia br. Marlena nękała nas głuchymi telefonami. Zdarzało się, że wykonywała 50 jednosekundowych połączeń w ciągu dnia. Dzwoniła o świcie i o północy, do nas i do sąsiadów. Nękała kilka rodzin. Tak karała wszystkich, którzy Pawła wspierali - twierdzą. Pokazują przerażające billingi, którymi już zajęła się prokuratura. Kobieta może mieć zarzut złośliwego nękania.
- Nie będę rozmawiać - zbywa nas w progu mieszkania Marlena Werdyńska. Niedawno wystąpiła o rozwód i powierzenie jej opieki nad dziećmi.
Opinia
Robert Lubrant z Centrum Pomocy Rodzinie „Medar”
Znam sytuację tej rodziny i z perspektywy czasu inaczej ją oceniam.Uważam, że to ojciec jest ofiarą. Ten człowiek próbuje coś zrobić dla dzieci, szuka dla nich pomocy, ale żona mu nie pozwala. Ona nim i dziećmi manipuluje. Przekonałem się o tym sam, proponując jej spotkanie i pomoc w rozwiązaniu problemów. Stawiał, warunki, ustalała miejsce spotkania. Wyglądało to tak, jakbym się umawiał z tajną agentką. Mam wrażenie, że każdy, kto się tej kobiecie nie podporządkuje, zostaje jej wrogiem. Ja uważam, że kurator, który ma nadzór nad tą rodziną, winien złożyć w sądzie wniosek o zmianę dotychczasowych postanowień. Dzieci powinny być na jakiś czas odizolowane od rodziców, umieszczone w placówce opiekuńczej, poddane badaniom i terapii. To może je uratować i zapobiec kolejnemu nieszczęściu. Taki przymus wydaje mi się konieczny, bo z dobrowolnej terapii ta rodzina zrezygnowała.