
Filip Kowalkowski
Tytułowy Kuba (Błaszczykowski rzecz jasna) rozgrywa turniej życia i na pochwały, nie tylko w tym miejscu, zasługuje, uważam, jak najbardziej. Po wielu perypetiach - w drużynie klubowej nie ma tak pewnego miejsca jak inni nasi reprezentanci - przyjechał na mistrzostwa Europy i pokazuje: po pierwsze - wielkie serce do gry i skuteczność; po drugie - mocną psychikę; i po trzecie - że nie trzeba mieć opaski kapitana, żeby o wszystkim decydować. Docenić go też trzeba za to, że odbudował się po wielu kontuzjach - w 2014 roku grał rzadko (do Borussii wrócił po 318 dniach od zerwania więzadeł), a w 2015 w towarzyskim meczu reprezentacji Polski z Islandią grał tylko 12 minut i opuścił plac z gry z powodu urazu mięśnia dwugłowego uda.
A na Euro 2016 - asysta w meczu z Irlandią Północną, gol z Ukrainą i bramka ze Szwajcarią. Dzięki jego indywidualnym umiejętnościom - oczywiście doceniam też... polskie catenaccio i fantastycznie dysponowanego Fabiańskiego - jutro zasiądziemy przed telewizorami i będziemy mogli pomarzyć o półfinale (kto by pomyślał?!).
A co do przepychania kolanami (i łokciami) kolejnych rywali, to chyba Czytelnicy się ze mną zgodzą, że ta gra jest daleka od ideału. Nasi reprezentanci, to są fachowcy w swojej dziedzinie i mamy prawo oczekiwać, że zagrają czasem coś środkiem boiska (brak środkowego pomocnika), że przerzucą piłkę na drugą stronę, że wreszcie wykorzystają niezaprzeczalne atuty Roberta Lewandowskiego. Właśnie podań do „Lewego” najbardziej mi brakuje. Z takim instynktem strzeleckim trzeba się urodzić, a tu zamiast akcji, strzałów w wykonaniu najskuteczniejszego zawodnika Bundesligi, widzimy „Lewego” z dala od bramki, wciąż przepychającego się, niczym zapaśnik, z rywalami. A może tak to ma wyglądać, może w tym jest jakaś metoda...? Koledzy podpowiadają, że niech strzela nawet Pazdan, byle do przodu...