<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Uśmiałem się ostatnio do łez. A na dokładkę jeszcze wzruszyłem całkiem, całkiem. I to wszystko, proszę państwa, słuchając polskiego kabaretu. Niemożliwe? Ależ możliwe jak najbardziej, po prostu do książki o Salonie Niezależnych dołożono płytę z jego „The Best of...”, czyli legendarnymi szlagierami o sarnie z narządem, wodowskazie Murze i człowieku dowcipnym. No ale nie od dziś wiadomo, że trio Tarkowski-Weiss-Kleyff było zlepieńcem genialnym, choć dziś Weiss przynudza niesamowicie, o Tarkowskim słychać z rzadka, a Kleyff odpłynął w swoją niszę muzyczną. I tak sobie przypomniałem te swoje chichoty i wzruszenia, kiedy oglądałem w weekend opolski kabareton. A potem zacząłem gdybać, które z tych kawałów z telewizora będą mnie śmieszyły po 30 latach, jak żarty Salonu.
Z polskim śmiechem, mówiąc szczerze, nie jest dziś wcale tak źle, jak biadolą specjaliści od biadolenia. Ale nie jest też euforycznie. Ot, niezła średnia. Jak mawia klasyk, Polacy tak naprawdę uwielbiają się śmiać z kawałów o wódce, czyli z perypetii „napitych” rodaków - z kabaretonu wynikało, że lubią się też śmiać z polityków (to od zawsze) i naszego nieudacznictwa w wydaniu piłkarsko-autostradowym (to miło samokrytyczne). I część kawałów była naprawdę niezła, a nachalnego mizdrzenia się do publiki widzieliśmy w sumie niewiele. Z polityką było gorzej niż z nieudacznictwem, bo dowcipy o braciach K. i o tym, że Przemysław Gosiewski przypomina ogrodowego krasnala, dosyć dziwacznie brzmią w czasach, kiedy PiS dogorywa w opozycji. Dokładnie tak samo dziwacznie, jak w zeszłym roku upiorne pienia o „czterech Ziobrach”. Choć do dziś zachodzę w głowę, czy tamta rozpacz na scenie to nie była jakaś wyrafinowana groteska z czwartym dnem, mająca ośmieszyć najsłynniejszych braci na wieki wieków.
<!** reklama>Kiedy jednak teraz oglądałem po kolei te nasze młode-niemłode, bo gwiazdujące już od lat, kabarety na opolskiej scenie - ogrywane zresztą ostatnio do zanudzenia we wszystkich telewizjach - to refleksje miałem dwie. Jedna, że wieczne narzekania leśnych dziadków, że drzewiej to dopiero były kabarety, a dziś żałość wielka, to jak zwykle nieznośne bajdurzenie. Ale druga, że te wszystkie lansowane mocno zespoły są tak naprawdę jakoś niezwykle do siebie podobne. Jakby ulepione według kabaretowego „wzorca metra”. I tak naprawdę, choć niby atrakcje mają własne, to zlewają się w jeden ciąg skeczów na podobnym poziomie, z podobnymi formami wyrazu, z żartami na podobny temat, z podobnymi bohaterami. Wszystko niezłe, na miarę, ale jakieś takie sztancowate. I tu znowu przypomniałem sobie Salon Niezależnych, którego jakoś nie sposób było pomylić z żadną inną gromadką szyderców.
Ale co było największym przebojem kabaretowym Opola? Pomyłkowe wręczenie nagrody pani Cerekwickiej. Uśmiał się człowiek do łez, a potem wzruszył całkiem, całkiem. Kiedy zorientował się, że pani Kasi wcale nie jest do śmiechu.