W artykule „Expressu” sprzed paru dni padło tylko imię pacjenta, lecz sytuację opisano w sposób czytelny dla każdego dorosłego Polaka:
„- Jestem pod opieką kardiologa – twierdzi pan Krzysztof. - Chodzę do niego prywatnie, płacę 140 zł za wizytę. Gdybym tego nie robił, czekałbym dwa lata. Leczę się też u urologa. Byłem w gabinecie prywatnym, zapłaciłem 130 zł i dostałem taką magiczną karteczkę, dzięki której ominąłem kolejkę w szpitalu i badania zrobiłem w ciągu tygodnia”.
Nie trzeba być kombatantem walk o przyjęcie do lekarza specjalisty z umową z NFZ, by zrozumieć, że karteczka była efektem działania czarnej magii, czyli ordynarnego oszustwa.
Mag od moczowodów, który ją wystawił, najprawdopodobniej oprócz prywatnej praktyki ma też państwowy etat, i to kierowniczy, w szpitalu, a wykorzystuje stanowisko do wstawiania swych prywatnych pacjentów na czołowe miejsca w długich kolejkach do badań finansowanych przez fundusz zdrowia.
Owszem, określenia „pan Krzysztof”, „urolog” i „szpital” to za mało, by konkretnej osobie postawić formalny zarzut nadużywania stanowiska i fałszowania dokumentacji medycznej. Rozumiem bowiem, że urolog nie frajer i na magicznej karteczce nie napisał po prostu: „Proszę przyjąć pana Krzysztofa na badania poza kolejnością, bo zapłacił 130 zł za wizytę w moim prywatnym gabinecie”. Zapewne lekarz stwierdził, że podejrzewa jakąś poważną chorobę, uzasadniającą ekspresowy termin badania. Będzie więc kryty nawet w sytuacji, gdyby jakiś organ kontrolny zainteresował się pacjentem, któremu w państwowym szpitalu zrobiono dobrze nadzwyczaj szybko.
Ta wymówka wydaje się zarazem tak oczywista i powszechnie stosowana, że wyznaniem pana Krzysztofa, opublikowanym na pierwszej stronie popularnej bydgoskiej gazety, nie zainteresował się ani NFZ, ani rzecznik praw pacjenta, ani wreszcie żaden z urzędników, nadzorujących funkcjonowanie służby zdrowia w Bydgoszczy i regionie. Podejrzewam, że ci, którzy przeczytali o magicznej karteczce, uznali, że nie ma co ruszać z kopią na wiatraki, bo w razie draki i tak ręka urologa znajdzie rękę, która ją umyje. Inne ręce wobec takiego stanu rzeczy mogą tylko opaść.
Aktywiści z Polskiego Alarmu Smogowego tej zimy mają już chyba pęcherze na dłoniach. Na alarm bić trzeba niemal codziennie i na razie pomaga to tyle, co umarłemu kadzidło. O zagrożeniu wiedzą też urzędnicy i wszystkie służby, które na razie wyspecjalizowały się w rozkładaniu rąk. Strażnicy miejscy widzą, który komin straszy czarnym dymem, ale truciciela nie ukarzą, jeśli nie będzie tak głupi, by ich zaprosić do mieszkania i pokazać palenisko pieca. Nikt też nie kontroluje węgla w składnicach opału. Ich właściciele co najwyżej zdobywają się na ostrzeżenia wobec stałych klientów. Jako regularny odbiorca ekogroszku usłyszałem m.in., że nie ma się co sugerować danymi na workach z tym niby-ekologicznym opałem, bo często nie mają nic wspólnego z prawdą. Ciekawa sytuacja, nieprawdaż? Sprzedawca przyznaje się, że sprzedaje klientowi kota w worku. Czy tak trudno – sprzedającemu czy kontrolerowi - zajrzeć do worka i zbadać rzeczywistą kaloryczność opału, zawartość siarki oraz to, ile popiołu pozostanie po spaleniu? A może nikomu na tym nie zależy, bo i w tym geszefcie ręka rękę myje?