Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak spędza się Boże Narodzenie na barce?

Dorota Witt
Hildegarda Skonieczna: - Moja mama była pełnoprawnym marynarzem, pracowała ramię w ramię z tatą.
Hildegarda Skonieczna: - Moja mama była pełnoprawnym marynarzem, pracowała ramię w ramię z tatą. Filip Kowalkowski
Opowiada Hildegarda Skonieczna z domu Rychlicka. Urodzona i wychowana na barce „Prowidencja”.

Maleńki salonik, ciut mniejsza sypialnia, nieco większa kuchnia, wszystko urządzone z dbałością o szczegóły: dziergane serwety, firanki w bulajach. To zacumowana przy bydgoskim Rybim Rynku barka „Lemara”. Czy ta, na której Pani się wychowała, była podobna?

Bardzo podobna. A tę serwetę zrobiła szydełkiem moja mama, Jadwiga, przyniosłam ją tu, by nadać klimat temu miejscu. O, ta szafa w sypialni też jest oryginalna. Ale u nas sypialnia wyglądała inaczej, mamusia kazała przerobić, żeby miała dwa wejścia i pomieściła jedno duże łóżko i jedno wąskie. Na tym dużym spałyśmy we trzy: ja, moja siostra i mama. Wąskie było dla brata, a tatuś, Leon Rychlicki, często spał w saloniku na sofie. W kuchni musiało być sporo miejsca na kuchenkę węglową, „platę”. Długi blat mieścił 3 misy. W jednej myliśmy naczynia - w wodzie z rzeki z dodatkiem sody. W drugiej naczynia płukaliśmy - też w wodzie z rzeki. A w trzeciej była już czysta, bieżąca woda do końcowego płukania.

W tej kuchni rządziła tradycyjnie mama czy raczej nowocześnie - tata?

Tata w czasie służby wojskowej był ordynansem. Wiedział co nieco o kucharzeniu. Jak on zrobił na śniadanie zupę mleczną albo płatki owsiane, wszyscy się zajadali. Do tych płatków, mogę zdradzić, dodawał trochę budyniu, a to zupełnie zmieniało ich smak. Na Boże Narodzenie mama piekła pierniczki, sernik, drożdżówkę i makowiec. Ryby przygotowywali oboje po swojemu. Taty były lepsze, bo mama podawała smażone, a tata gotował je na maśle. Pycha.

A mama co robiła na co dzień, kiedy tata zajmował się barką?

Była pełnoprawnym marynarzem, pracowała ramię w ramię z tatą. Wychodząc za mąż w 1939 r. dobrze wiedziała, czym jest życie na barce, pochodziła z rodziny szyperskiej. Tak, jak tata. W jego rodzinie była tradycja, że każde z dzieci, gdy dorosło, dostawało swoją „berlinkę”. Potem kupił żelazną. Przewoził nią kakao, cukier, zboże. Najwięcej zarabiał na przewożeniu desek z Królewca do Berlina.

Raz popłynął w specjalny kurs - po paczki UNRRA. Jak to Pani wspomina?

Gdy podpłynęliśmy w gdyńskim porcie barką pod statek z paczkami z Ameryki, rodzice kazali nam zejść na dół, żebyśmy za dużo nie podpatrzyli. Był 1948, może 1949 rok. UNRRA to był już temat tabu, bo nie wiadomo było, co można mówić, a czego nie. A dzieci zawsze mówiły najwięcej. Miałam jakieś sześć lat, pamiętam to wydarzenie tylko z perspektywy dziecka, bo rodzice niewiele nam tłumaczyli. Wszystkie dary były przeładowywane z wielkiego statku (wydawał mi się ogromy, zadzierałam głowę do góry i wciąż nie mogłam wypatrzeć mostku kapitańskiego). Na wodzie dryfowały kartony po ciastkach i cukierkach, w większości opróżnione przez załogę już na statkach przeładunkowych. Kto chciał, mógł sobie taki karton wyłowić i wyszperać owocowe cukierki w kolorowych papierkach i herbatniki. W paczkach były jeszcze parówki w puszkach (wspaniałe!), boczek wędzony w puszkach (wyśmienity!), mieszanki przypraw, papierosy (dzieci czasem wręczały je rodzicom jako prezenty pod choinkę) i spirytus (u ciotki piło się go cichaczem jeszcze w 1962 roku). Gratką były bordowe i zielone płaszcze dla dzieci. Brałam udział tylko w tym jednym przeładunku paczek.

Jak żyło się na barce?

Jako dziecko miałam znajomych w wielu miejscach, barka niemal codziennie była gdzie indziej. Docenialiśmy to zwłaszcza podczas wakacji. Zimą, kiedy rzeki były skute lodem, co wieczór urządzaliśmy potańcówkę w ładowni. Tata nosił elegancki cylinder. Było pięknie. Gorzej, gdy trzeba było iść do szkoły. Rodzice musieli zostać na barce, pracować. My mogliśmy albo zostać u rodziny na lądzie, albo pójść do domu dziecka, potem - do internatu. Trzy pierwsze lata spędziłam u wuja. W 1951 r. był bardzo niski stan wody i „Prowidencją” utknęliśmy na Odrze. Przez rok chodziliśmy więc do szkoły w Nowej Soli. Przez jakiś czas mieszkaliśmy w domu dziecka, w Białochowiepod Grudziądzem. Warunki były dobre, rodzice nas odwiedzali, pisaliśmy do siebie listy. Nikomu się krzywda nie działa.

Na święta byliście jednak razem, bo zimą barki nie wypływają...

Tak, do wigilijnej kolacji zawsze siadaliśmy razem, czasem z wujostwem. Chodziliśmy też z opłatkiem do sąsiednich barek, bo zwykle w jednym miejscu było zacumowanych 12-13 barek. Na wspólną kolację nie było szans, bo nie było miejsca, ale byliśmy ze sobą związani, więc kolędowanie być musiało. W saloniku zawsze stała żywa choinka - w obracanym stojaku, który wygrywał świąteczne melodie. Zdobiły ją pierniki, orzechy, bombki i łańcuchy z papieru. I najważniejsze - prawdziwe świece.

Życie na barce zawsze było takie szczęśliwe?

Pamiętam dwa momenty grozy. Raz, gdy o mało nie straciłam głowy. Płynęliśmy w górę rzeki pod mostem fordońskim. Holownik przeciągał po kolei każdą z trzech barek. Kiedy przyszła nasza kolej, tata zawołał, żeby pomóc mu podciągnąć kotwicę. Gdy ją wciągaliśmy, lina holownika pękła i zakręciła się na pokładzie barki. Na szczęście machinalnie natychmiast zsunęliśmy się pod pokład. Lina musnęła mnie tylko po włosach. Gdy się wychyliliśmy, zobaczyliśmy przerażone spojrzenie kapitana statku, był pewien, że zginęliśmy. Drugi raz w Gdańsku. Rodzice chcieli pokazać nam Westerplatte. Dopłynęliśmy i tata łódką przewiózł nas na przeciwny brzeg, nie wiem, dlaczego. Gdy wysiedliśmy od Westerplatte dobiegł nas przeraźliwy huk. Wybuchł powojenny niewypał. Zginął wtedy nasz znajomy.

Hildegarda Skonieczna z domu Rychlicka

Urodziła się w 1942 roku na barce. Jej ojciec swoją pierwszą, drewnianą barkę dostał od rodziców jak tylko wyszedł z wojska. Na początku lat trzydziestych kupił żelazną, niemiecką. Nosiła nazwę „Prowidence”, ale spolszczył ją na „Prowidencję”.

W 1954 roku wszystkie barki upaństwowiono. Ich nazwy zastąpiono numerami. „Prowidencja” stała się „Ż 2082”. Przejęła ją Żegluga Bydgoska. Leon i Jadwiga Rychliccy mieszkali na niej do 1976 roku.

W 1962 roku pani Hildegarda wyprowadziła się z barki. W lutym rozpoczęła pracę w Zakładach Radiowych Eltra. Przepracowała tam w sumie 14 lat. Męża wzięła sobie z lądu, ale rozumiał jej sentyment do życia na wodzie, chętnie pomagał teściowi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!