https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak doktor i sanitariusz bułeczki piekli

Grażyna Ostropolska
- Używaliśmy na określenie lipnego zwolnienia lekarskiego słowa „bułeczka”, bo głupio było mówić wprost przez telefon, o co chodzi. Poza tym doktor był ostrożny... To fragment zeznań Romana Ż., ratownika medycznego z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego.

- Używaliśmy na określenie lipnego zwolnienia lekarskiego słowa „bułeczka”, bo głupio było mówić wprost przez telefon, o co chodzi. Poza tym doktor był ostrożny... To fragment zeznań Romana Ż., ratownika medycznego z Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego.

<!** Image 2 align=none alt="Image 181275" sub="rys. Łukasz Ciaciuch">Ratownik i jego dwaj koledzy, pielęgniarz Leszek S. i sanitariusz Marian Sz., pośredniczyli w łapówkarskim procederze. Naganiali doktorowi Januszowi G. chętnych na lewe zwolnienia lekarskie. - Niezależnie od tego, ile ja brałem od klienta, dawałem

doktorowi 50 zł

- ujawnił oskarżony Roman Ż. Lekarz upierał się, że do jesieni 2008 roku jego stawka za lipne L-4 była o 10 zł niższa.

<!** reklama>Januszowi G. udowodniono wypisanie 446 lewych zwolnień. Pośrednicy dostarczali mu gotowiec: PESEL pacjenta, NIP, itp. Kasowali od 30 do 150 zł za jeden kwit z lekarską pieczątką. - Znaliśmy się od 20 lat, bo razem pracowaliśmy w pogotowiu - wyznał śledczym doktor. Dawniej stacja pogotowia znajdowała się w tym samym budynku, w którym mieści się przychodnia, w której G. nadal pracuje.

Łapówkarski biznes zawiązali przed czterema laty. Lekarz tak to wspomina: - Ciężko zachorowałem i wpadłem w dołek psychiczny. Wtedy Roman Ż. i Marian Sz. zaczęli sondować, czy będę im wypisywać zwolnienia lekarskie w zamian za pieniądze. Leszek S. zaczął mnie nachodzić i nalegać na ten proceder krótko po śmierci Mariana Sz., jesienią 2008 roku. Miałem mieszane uczucia, ale ostatecznie im uległem.

Podobno doktor miał świadomość, że działa nieetycznie i narusza prawo. Proponował pośrednikom, by przyprowadzali pacjenta do jego gabinetu, ale ci nie chcieli. - Bali się odcięcia od kasy - podsunął śledczym diagnozę.

Brnął dalej w ten

przestępczy proceder,

bo, jak wyznał śledczym: - Ja się już później tych panów bałem. Wypisywał zwolnienia lekarskie bez związku z chorobą i bez badania pacjenta. Większość „usług” przyjmował od pośredników przez telefon. - Leszek S. mówił mi do słuchawki: „Mam coś do załatwienia i podawał daty od... do...”, Roman Ż. używał słowa „bułeczka” zamiast zwolnienie lekarskie lub tłumaczył, że skończyły się recepty i potrzebuje kolejnych - zeznawał G.

Pielęgniarz Leszek S. usiłował dowieść, że motorem przestępczych działań był jego zmarły kolega Marian Sz. - Miał układy w szpitalach, był starym sanitariuszem pogotowia i to z jego inicjatywy doktor G. wystawiał lewe zwolnienia - zasugerował. Ujawnił śledczym, że Sz. był nieformalnym kierowcą lekarza. Woził Janusza G. do pracy własnym autem, bo doktor nie miał prawa jazdy.

- Sz. chwalił się, że może z G. załatwić receptę lub zwolnienie lekarskie i pytał, czy nie mam chętnych - zeznał Leszek S. Przyznał, że zebranie klienteli na lipne L-4 nie sprawiło mu problemu. - Różne osoby same się o to dopytywały, gdy ja pracowałem u siebie, czyli w pogotowiu - wyjaśnił. Gdy uzbierało się kilku chętnych, Leszek S. kontaktował się z Marianem. - Sz. często przyjeżdżał do nas do pracy i tu przekazywałem mu dane klientów - zeznał. Na początku brał od klienta 100 zł, sobie zostawiał 30 zł, a 70 zł było do podziału między Marianem Sz. i doktorem. Z czasem pazerność pośredników rosła. Zwiększyli stawkę, żądali od klientów nawet

200 zł na lewe L-4.

Tyle płaciła za każde lipne dwutygodniowe zwolnienie lekarskie Alina K. Czekało ją zwolnienie z pracy, ktoś podał jej namiar na Romana Ż., powiedział, że ten człowiek załatwia L-4 za pieniądze. Ż. umówił się z nią w pobliżu „Zachemu”.

- Podjechałam tam autem, zatelefonowałam do Ż. i on przyszedł. Powiedziałam, że chcę co jakiś czas dostawać zwolnienia lekarskie, a on na to, że nie ma sprawy, bo zna lekarza, który to zrobi za pieniądze - zeznawała oskarżona. Wiedziała, że to jest przestępstwo, ale Ż. rozwiał jej obawy: - Powiedział mi, że wszystko będzie OK, bo lekarz zasiada w komisji lekarskiej i jest nietykalny.

Za każde z dwutygodniowych zwolnień lekarskich K. płaciła Romanowi Ż. 200 zł. Przekazała mu też swoją legitymację ubezpieczeniową, którą pośrednik, dorabiający sobie do pensji ratownika w Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego, po prostu wyrzucił. - Ja go nagabywałam o spotkanie z doktorem G., a on mi na to: „Później, później”. Myślę, że lekarz wypisujący te lewe zwolnienia nie chciał patrzeć pacjentowi w oczy - sugerowała Alina K. Prowadziła w domowym kalendarzu rejestr zakupionych za łapówki lipnych dokumentów. Stał się on dowodem w sądowym procesie. Równie mocnym, jak nagrania z podsłuchu rozmów telefonicznych łapowniczej spółki w białych fartuchach. Wynika z nich, że klientela Romana Ż. była bardzo zróżnicowana. Zamawiano u niego przez telefon, m.in., lipne badania profilaktyczne dla marynarza, sportowe dla wioślarza i psychoteczniczne dla kierowcy. Nagrały się nawet cenowe negocjacje. Jakiś Wojtek składał u Romana Ż. zapotrzebowanie na cztery zwolnienia lekarskie. Mężczyzna chciał L-4 na miesiąc, pozostali życzyli sobie tygodniowe. - Za te krótsze będą niższe ceny? - pytał Wojtek, a Roman mu odpowiadał: - Po dychu zdejmiemy.

Doktorowi G. udowodniono

przyjęcie 446 łapówek.

Jego sława była szeroka, a klientów przybywało. Pośrednicy wiedzieli, że bez względu na porę, bez obaw mogą zapukać do jego gabinetu, przekazać pieniądze i dyspozycje. Do 15.00 lekarz pracował w przychodni na etacie, a przez dwa dni w tygodniu po południu prowadził w tym samym gabinecie prywatną praktykę.

Sława lekarza, który wypisuje lewe zwolnienia w zamian za łapówki, ośmieliła też średni personel lecznicy. - Pielęgniarka Mirosława M. zostawiała mi pieniądze i dane osobowe pacjentów, a ja wypisywałem im zwolnienia lekarskie - wyznał doktor G. Za dobrą monetę uznał fakt, że po jakimś czasie ludzie, którym wystawił lewe zwolnienia, zaczynali się u niego naprawdę leczyć.

„Janusz G. ma dobry kontakt z pacjentem, nie spóźnia się do pracy,

jest koleżeński i pracowity”

Taką opinię wystawiła lekarzowi dyrektorka przychodni i widać, że jej nie zmieniła, bo doktor G. po wyroku z lutego tego roku (wymierzono mu 4 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu) nadal tam pracuje. Leszek S., któremu udowodniono przyjęcie co najmniej 73 łapówek, też może liczyć na zrozumienie swojego pracodawcy. - Ewentualne przestępstwa tego pracownika Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego nie zostały popełnione w związku z wykonywanym zawodem, a sąd nie poinformował nas o skazaniu Leszka S. ani nie odebrał mu prawa wykonywania zawodu - twierdzi Jan Rzepecki, dyrektor WSPR. Wprawdzie o prawomocnych wyrokach pielęgniarza Leszka S. i ratownika medycznego Romana Ż. informowały lokalne media, ale

to dla dyrektora pogotowia nic nie znaczy.

Jego zdaniem, ratownik medyczny to nie jest zawód zaufania publicznego: - Ustawy o zakładach opieki zdrowotnej i państwowym ratownictwie medycznym nie dają nam prawa żądania od ratownika świadectwa niekaralności. Gdyby było inaczej, WSPR rozwiązałoby z nim umowę w trybie natychmiastowym w związku z ciężkim naruszeniem obowiązków pracowniczych - tłumaczy dyrektor.

Na nasze wcześniejsze informacje o dwóch innych wyrokach, ciążących na pielęgniarzu Leszku S. dyrektor Rzepecki zareagował oburzeniem. Wprawdzie jedno z przypomnianych przestępstw nie miało nic wspólnego z zawodem pielęgniarza, bo dotyczyło paserstwa, a konkretnie ukrywania przez Leszka S. kradzionego auta, to już o drugim wyroku nie da się tego powiedzieć. Leszek S. złożył fałszywe zeznania w związku z wypadkiem w Strzyżawie, do którego pojechała pijana erka. Próbowano to zatuszować. Załogę karetki (w jej składzie był Leszek S.) podmieniono i do badań alkomatem poszli nie ci, co powinni. Tę historię opisaliśmy przed rokiem w publikacji pt. „Czy Dawid mógł żyć?”.

- Skazanie winnych w tej sprawie zatarło się wiele lat temu i zgodnie z prawem mogą dziś mówić, że są niekarani - twierdzi dyrektor Rzepecki. Wytoczył właśnie proces ojcu Dawida, który wciąż domaga się szczegółowego wyjaśnienia przyczyn śmierci syna. Jan Rzepecki twierdzi, że przypominając, m.in,. w Internecie o nieprawidłowościach, do których wówczas doszło, ojciec ofiary wypadku psuje wizerunek pogotowia.


Fakty

Dobrowolnie poddali się karze

Kilkanaście tomów akt i ponad 200 skazanych to finał afery łapówkarskiej, dotyczącej doktora G. i jego wspólników, zatrudnionych, między innymi, w pogotowiu ratunkowym.

Proces 21 osób, którzy nie przyznają się do wręczenia łapówki, nadal się toczy. Na ostatniej rozprawie pięć z nich zadeklarowało dobrowolne poddanie się karze. Wniosły o wymierzenie im 1,2 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 2 lata i grzywnę od 600 do 1000 zł.

W lutym podobnej dobrowolnej karze poddało się około 200 oskarżonych.

Doktor Janusz G., pielęgniarz Leszek S. i ratownik Roman Ż. też nie chcieli procesu. Bali się, że sąd ograniczy im prawo wykonywania zawodu, a to byłaby dla nich najsroższa kara. 16 lutego zapadł w ich sprawie prawomocny wyrok. Janusz G. dostał 4 lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 6 lat, 5 tys. zł grzywny i przepadek 18 tys. zł majątku. Leszkowi S. wymierzono półtora roku pozbawienia wolności na 3 lata próby, a Romanowi Ż. rok więzienia w zawieszeniu na 4 lata. Obaj zapłacą też grzywny.

Komentarze 2

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

s
slovak
Nie cierpię PISu ale jak czytam o takich wyrokach to jestem za rozpieprzeniem całego tego towarzystwa sędziowskiego.
A
Administrator
To jest wątek dotyczący artykułu Jak doktor i sanitariusz bułeczki piekli
D
Dr Watson
Depresja, brak prawa jazdy, lęki, pazerność na kasę. Te przesłanki wskazują na nałóg.
Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski