<!** Image align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Jak wiadomo, jesteśmy różni. Mimo całej tej globalizacji, unifikacji, homogenizacji i makdonaldyzacji. Jasne, jesteśmy pewnie znacznie bardziej podobni do siebie niż kiedyś, bo w końcu świat rzeczywiście skurczył się niemiłosiernie, ale ciągle jeszcze nasze lokalne strachy, przyjemności, gusta i zwyczaje wyłażą na zewnątrz raz za razem. No i co? No i bardzo dobrze. Dzięki temu świat nie jest nudny. Różnice oczywiście czasami nas bawią, a czasami drażnią - Holendrzy opowiadają dowcipy o Belgach, Szwedzi o Norwegach, Amerykanie o Meksykanach. No, a wszyscy opowiadają kawały o Polakach, bo to my, niestety, jesteśmy najzabawniejsi.<!** reklama>
Film „2 dni w Nowym Jorku” w dużej mierze zbudowany jest właśnie na różnicach kulturowych. Mamy tu starcie dwóch światów - amerykańskiego i francuskiego. Światów niby należących do zachodniego kręgu kulturowego, ale jednak bardzo różnych. Zresztą obie nacje generalnie za sobą nie przepadają, a do tego nie czarujmy się - obie mają też bardzo napompowane przekonanie o własnej wyjątkowości i wyższości. Powinno być więc całkiem zabawnie... A jest nie do końca. Chyba dlatego, że Julie Delpy postanowiła skleić swój film z dwóch elementów: komedii o różnicach kulturowych i allenowskiej w klimacie powiastki obyczajowej o parze inteligentów, pełnych tęsknot, lęków i wątpliwości. I mam wrażenie, że jedno drugiemu lekko przeszkadza.
Niby więc ogląda się te „2 dni w Nowym Jorku” całkiem, całkiem, niby żart wreszcie ma poziom wyższy niż dowcipasy kloaczno-wulgarne, ale wychodzimy z poczuciem niedosytu. I zastanawiamy się, kiedy tak naprawdę śmialiśmy się na tym filmie na całego, a nie tylko półgębkiem. I wychodzi na to, że za wiele to takich momentów nie było. Poza tym ta komedia najzabawniejsza będzie jednak dla francuskich i amerykańskich zadufków. Jeśli oczywiście ci zadufkowie mają na tyle dystansu, żeby zrozumieć, że reszta świata może nie wszystkiego im zazdrości. Delpy to niezła obserwatorka i parę ciekawostek widowni sprzedaje. Mamy tu chociażby żarty ze zdecydowanie innego podejścia do higieny u Francuzów i u Amerykanów, mamy amerykańskie sztywniactwo przy pozorach luzu i francuski luz, tak luźny, że zaczyna przeszkadzać. No, a poza tym mamy w tym filmie jeszcze parę innych odcieni satyry - choćby dotyczącej sztuki, ról społecznych kobiet i mężczyzn, politycznej poprawności.
A wszystko zaczyna się czas jakiś po pamiętnych „2 dniach w Paryżu”, pierwszej części cyklu. Marion mieszka już w Nowym Jorku z nowym partnerem, czarnoskórym dziennikarzem. W niewielkim mieszkaniu wychowują swoje dzieci z poprzednich związków, a Marion szykuje wystawę fotografii. No i wtedy na głowy zwala im się rodzina z Francji. Tata z bujną przeszłością, rozerotyzowana siostra i jej głupawy chłopak. Jeśli do tego dołożyć poprawnych sąsiadów z amerykańskiej klasy „średniej wyższej”, robi się niezła mieszanka.
No i jeszcze jedno. Trochę się już przyzwyczailiśmy, że role przemytników kiełbas, nie bardzo potrafiących przystosować się do społeczeństwa w amerykańskim stylu, zarezerwowane są dla nas, Polaków (czy jak lubimy myśleć - dla nich, dla Polaczków). A tu proszę, okazuje się, że Francuz też potrafi.