
A jedzenie w stołówce olimpijskiej?
Bardzo dobre. Na nic nie można było narzekać. Wybór kuchni był przeróżny. Nikt nie chodził głodny.

Sushi smakowało?
To nie jest takie sushi jak u nas. Japończycy jedzą zwykły ryż z rybą. Nie ma tam takich wymyślnych potraw jak u nas. Generalnie nie lubię Azji, jestem Europejką i to nie są moje klimaty. Japonia mnie zafascynowała, ale nie na tyle, by tam jeździć często na wakacje albo zamieszkać. A Tokio to już w ogóle… Nie widziałam jeszcze tak wielkiego miasta. Poznałam stolicę Japonii przez szybę auta i wystarczy. Jeździliśmy codziennie na stadion około pół godziny. Nie odnalazłabym się tam. Zdecydowanie wolę moje małe Koronowo.

Czy podczas igrzysk był czas na kontakt z mężem, rodziną czy skupiałyście się wyłącznie na treningach i na startach?
Był kontakt telefoniczny i internetowy, ale było trudno, bo różnica czasu temu nie sprzyjała. To było aż siedem godzin różnicy. Nie raz się łapałam na tym, że chciałam dzwonić, a w Polsce była noc. Jak ja schodziłam z treningu, to mój mąż (Andrzej Witan - bramkarz Olimpii Elbląg, a wcześniej Zawiszy Bydgoszcz, Chojniczanki czy Bytovii - red.) na niego szedł. Ale cały czas się kontaktowaliśmy. Wiedziałam od mamy (Iwona - trenerka) i taty (Błażej - dyrektor BKS Bydgoszcz), że kibice ściskają za mnie kciuki i mnie dopingują. To było bardzo motywujące. Przeciągaliśmy pójście do łóżek nawet do pierwszej w nocy, by spokojnie porozmawiać z rodzinami. Technologicznie nie było z tym żadnego problemu, bo wszędzie było wifi, a ponadto od organizatorów igrzysk dostaliśmy tamtejsze karty i telefony.

Przez ostatnie lata nie oszczędzały pani kontuzje, była walka z czasem, by pojechać do Tokio. Ile wyrzeczeń kosztowały panią te dwa medale?
Zdrowie, nerwy, znajomości, rodzinę, choć ci, którzy mieli być ze mną, są dalej; jest mąż, są rodzice, brat i siostra. Ten sukces waży więc bardzo dużo. Ale warto było się poświęcić, bo mam ten upragniony medal, a nawet dwa.