<!** Image 1 align=left alt="Image 13566" >Choroba lepkich dłoni w bydgoskim światku lekarskim zdaje się przechodzić w stan chroniczny. Pierwsze obiekty prokuratorskiego zadurzenia dopiero idą pod sąd, a już kolejni doktorzy doświadczyli wstępnych zalotów Temidy. Pojawiły się dowcipy, że jeśli podsądni nie trafią na sędziów o miękkich lub chorych serduszkach, to w Potulicach czy Koronowie wkrótce można będzie otworzyć poliklinikę. I to taką, przy której kliniki Collegium Medicum kojarzyć się będą ze szpitalem na peryferiach.
I ja pierwszy, jeśli przyjdzie potrzeba, pobiegnę się tam leczyć. Wolę bowiem, żeby wyleczyła mnie amoralna kreatura, niż uśmierciła biała lilija. Mam nadzieję, że ofiary lekarskiej grabieży wybaczą mi ten błazeński ton, ale też czytając akty oskarżenia wobec szacownych profesorów i docentów, mam chwilami wrażenie obcowania z tekstami kabaretowymi. Profesor Jan T., światowa sława, nieomal mag od wybudzeń ze śpiączki, oskarżony o przyjęcie w ciągu sześciu lat 28 tysięcy złotych i... 15 butelek alkoholu. Cóż, w tym okresie więcej butelek dostałem od mojej krewnej, lekarza pierwszego kontaktu.
Od czasu do czasu daje mi po parę, bo nie ma już gdzie ich trzymać, a wypić z kolei nie ma kiedy. Biorę te łyskacze i absoluty, świadom, że czerpię korzyści z przestępczego procederu krewniaczki i sumienie, cholera, nawet lekko mnie nie ugryzie. W mojej zwichrowanej przez Peerel psychice flaszka bowiem tak przynależy dobremu medykowi, jak dobremu nauczycielowi goździk na zakończenie roku. A ponieważ ludzi z garbem Peerelu jest ciągle w naszej gromadce większość, to obawiam się, by większość nie odebrała procesów lekarzy jako czepiania się ludzi nie wiadomo za co. Bo w gruncie rzeczy tak nie jest.