Rozmowa z GRZEGORZEM KACZMARKIEM, socjologiem z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego i Wyższej Szkoły Gospodarki.
<!** Image 2 align=right alt="Image 110015" sub="Fot. Tadeusz Pawłowski">Obchodzi Pan walentynki?
Nie! (śmiech) Są mi kompletnie obce kulturowo, jak pewnie całemu mojemu pokoleniu. W walentynkach dostrzegam pewien nowy rodzaj świeckiej obyczajowości, na który jestem zupełnie niepodatny. Może gdybym miał młodsze dzieci, pod ich presją uległbym tej modzie? Tymczasem odgradzam się od niej bardzo świadomie, choćby przez fakt, że w ogóle nie oglądam telewizji, która jest takim najbardziej agresywnym medium - karykaturą okna na świat.
Ale do hipermarketów, gdzie najlepiej widać walentynkowe szaleństwo, Pan chodzi?
Chodzę, w końcu żyjemy w świecie totalnej konsumpcji, która jest konieczna przy tak ogromnej masowej produkcji. Gdy, jako socjolog, zastanawiam się nad źródłami i mechanizmami obecnego kryzysu, widzę w tym pewną prawidłowość, czyli to, o czym ekonomia mówi już od dawna - cykle koniunktury. I może tak musiało być, że nastąpiło załamanie? Można to, przez analogię do ludzkiego organizmu, porównać z reakcją obronną na nadmierną - i tym samym szkodliwą - aktywność. Następuje przesilenie i włącza się samoczynny mechanizm obronny. Wydaje się, że coś podobnego obserwujemy też w skali społecznej.
<!** reklama>Jeśli walentynki potraktować jako przejaw konsumpcjonizmu, czy dlatego tak łatwo ulegamy tym obcym wzorcom?
Generalnego powodu upatrywałbym w sekularyzacji przestrzeni publicznej, w powszechnym odchodzeniu ze sfery sacrum do profanum. Rolę bóstwa w tym zeświecczonym życiu zaczynają odgrywać właśnie konsumpcja oraz forma i styl życia. Bo w czym przejawia się świętowanie walentynek? W nabywaniu rozmaitych gadżetów i wykonywaniu gestów podkreślających, że mamy do czynienia ze „świętem zakochanych”. Samo określenie „święto” jest tu nadużywane, może nawet profanowane? Narzuca się porównanie do peerelowskiego „święta kobiet”, które nakazywało wszystkim mężczyznom raz do roku obligatoryjną galanterię wobec pań. Taki jeden rytualny dzień i gest dobroci oraz miłości, który ma działać niczym katharsis znana z obrzędowości religijnej i ludów pierwotnych. Wątpię, czy to był rzeczywiście element oczyszczenia... To raczej substytut spełnienia prawdziwych emocji i relacji, czasami odreagowania tłumionych uczuć...
Uczestnicząc w „walentynkowym owczym pędzie” coś odreagowujemy?
Przede wszystkim jesteśmy konformistami i ulegamy pokusie manifestowania siebie („szpanu’) według oczekiwań mody; mediów; lansowanych modnych wzorów zachowań i gadżetów. Dzisiejsza kultura produkuje masowo nie tylko przedmioty dostępne wszystkim, ale równie tanie zachowania i gesty, ba, uczucia! Ułatwia lub stwarza efektowne pozory wejścia w inną rolę. To jest o wiele prostsze, niż rzeczywista trwała zmiana, czy przemiana wewnętrzna. Znajdowałoby to potwierdzenie w opiniach młodych ludzi, którzy sami nazywają siebie „pokoleniem, dla którego bogiem jest mamona i styl - logo”. Mam nadzieję, że taki obraz jest mocno przerysowany, ale i tak myślę, że mamy do czynienia już z innym rodzajem wrażliwości, percepcji, potrzeb... Nie chcę jednak potępiać w czambuł czegoś, czego - przyznaję - nie rozumiem, bardziej na poziomie emocjonalnym niż intelektualnym, więc wciąż szukam konstruktywnych odpowiedzi.
I znajduje Pan?
Kluczowa jest tu odpowiedź na pytanie: jaki rodzaj potrzeb zaspokajają ludzie obchodząc ochoczo walentynki? Potrzebę miłości, bliskości? Muszą mieć wielki głód tych uczuć, skoro szukają substytutów nie bacząc, że uczestniczą w handlu najbardziej osobistą sferą swojego życia. W sezonowej wyprzedaży idei. Ale może zbyt serio to traktuję, może walentynki to tylko potrzeba zabawy i odwieczna gra? Jedna z najpiękniejszych cech homo ludens…