Zarzucili mi robienie (tego słowa nie lubię) żartów z głowy państwa. W związku z tym chciałbym natychmiast odpowiedzieć, że to raczej pan prezydent bardziej sobie z nas żarty stroi niż my z niego. I to właściwie tyle na temat Andrzeja, wciąż, Dudy.
Teraz, w ramach ucieczki, choć nie do końca, z krajowego podwórka pozwolę sobie skreślić słów parę o wyborach we Francji, które - jak wiadomo - wygrał Macron, którego nazwisko, w przeciwieństwie do wielu nazwisk innych Francuzów, jest stosunkowo łatwe do zapamiętania i - co ważne - wymówienia. Łatwiejsze niż Leroy Merlin, Auchan czy Geant, z którego francuskim dyrektorem miałem okazję kiedyś wymienić uwag parę na temat na temat skomplikowanej oryginalnej wymowy nazwy reprezentowanej przez niego sieci hipermarketów. Co tu dużo mówić - spróbujcie napisać po francusku dzisiaj, a potem to przeczytać, pewnie dlatego pani Pawłowicz ma na temat trójkolorowych takie złe zdanie.
Poza rewolucją, królobójstwem, Marsylianką, winem, serami, Godardem, 68 rokiem, czyli wszystkim, co lubię, i co najmniej stu innymi rzeczami, istnieje niewiele powodów, by lubić Francję, ale dlaczego jej aż tak nie nienawidzić, by życzyć jej przywództwa Marine Le Pen. Jako francuski łącznik słowa mojego dzisiejszego felietonu kieruję również do ministra Waszczykowskiego, bo to on strzelił sobie fotkę z blond nacjonalistką, a to dowodzi, iż trafianie dyplomatyczną kulą w polityczny płot jest jego specjalnością.
Muszę się Wam zwierzyć, że jako lewak ekstremista trzymałem w czasie francuskich wyborów kciuki za Europą, to chyba jasne i oczywiste, przy czym gruby palec od nogi, choć to mało apetyczne, ściskałem za lewicowca Melanchona. Jego postulat pracy przez cztery dni w tygodniu szczególnie przypadł mi do gustu. Wyobraźcie sobie, że po niedzieli mamy jeszcze jeden dzień wolny. Tego życzę wszystkim, którzy nie wyzywali mnie w ubiegłym tygodniu od oszalałych lewaków i p…ych liberałów.