Jeszcze, jeszcze zalegają w nas złudzenia, marzenia i ta urocza dziecięca naiwność, ale już zaczynamy rozumieć, że przed nami rozczarowanie za rozczarowaniem. Z rzadka tylko przetykane momentami, w których świeci słońce. A i tak zwykle okazuje się, że większość tych momentów to była tylko iluzja.
Wchodzeniu w dorosłość poświęcono już masę dzieł sztuk różnorakich. Ale przyznać trzeba, że pani Smoczyńskiej, autorce „Córek dancingu”, udało się to dojrzewanie pokazać jednak mocno inaczej. W dorosłość wchodzą u niej bowiem - a może wpływają - dwie syrenki. Świat zaś, w który zmierzają, to dancigowa enklawa gdzieś w PRL. Enklawa cudaczna nawet dla większości zwyczajnych ludzi.
Dziwaczne? I to jak! „Córki dancingu” przypominają poetykę niektórych odrealnionych filmów francuskich, ale odrealnione są jeszcze bardziej... Bo niby jest to miks musicalu i krwawej baśni dla dorosłych - doprawionej i melodramatem, i komedią - ale tak naprawdę to przede wszystkim dzieło plastyczno-muzyczne. I doklejanie do niego dogłębnego analizowania i tradycyjnego wymądrzania się na temat losu człowieczego, nie ma większego sensu. Bo owszem, konfrontacja kolorowych złudzeń z szaroburością realnego świata podana jest tu parę razy uroczo. Bo owszem, opowieść o przekraczaniu kolejnych kręgów w dojrzewaniu jest całkiem, całkiem. I nawet niektóre PRL-owskie smaczki czarują aż miło. Ale przecież tak naprawdę ważniejsza jest tu kompletność przekazu. I choć takie bajki to z reguły zdecydowanie nie moja bajka - to jednak syrenom na dancingu dałem się uwieść bez problemu.
A cała historia zaczyna się, gdy członkowie dancingowej grupy „Figi i daktyle” wyławiają dwie syrenki. Obie panny zaczynają swoją karierę w świecie ludzi, stając się sensacją PRL-owskich nocnych klubów. I przekonują się, jak jednocześnie miło i fatalnie jest być człowiekiem. W końcu jedna z dziewcząt zaczyna zakochiwać się w basiście, a jak wiadomo miłość do ludzi syrenom bardzo nie służy.
No i bajka nas wciąga. I swoją plastycznością, i muzyką zespołu Ballady i Romanse - który nawet z arcyknotów najbrzydszej epoki w historii pop-kultury potrafi wykrzesać wdzięk - i aktorstwa. Bo odtwórcy i głównych ról, i drugoplanowanych - jak rzadko oglądany pan Malanowicz - są idealni. Ale to Kinga Preis rzuca nas na kolana, bo jest idealna wyjątkowo. Bo jej to nawet „Ojciec Mateusz” nie szkodzi.CP
[person]132942[/person]